movieMy

Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, czyli właśnie teraz znalazłeś się na stronie licealnych kinomaniaków. Wchodzisz na własną odpowiedzialność. Możliwe, że będziesz chciał do nas dołączyć, wtedy potrzebna będzie większa łódź. Co będziemy tu robić? Po prostu „movieć” o filmach 🙂  Zaczynamy od rozmowy recenzjami.

No to lecimy. 

FILMY/SERIALE DO OBEJRZENIA W CZASIE PANDEMII

Mikołaj rekomenduje 


Recenzja filmu „Mistrz”

Influencer: osoba, która zdobyła popularność w internecie i korzysta ze swojej sławy, wpływając na swoich widzów/czytelników, ich światopogląd, gust, etc.

Historia zna wiele przypadków osób, które swoją charyzmą, urokiem, dokonaniami sprawiły, że ludzie byli gotowi skoczyć za nimi w ogień. W samych superlatywach wypowiadamy się na temat tych postaci, które – w większości – doprowadziły ludzi do przewartościowania swojego życia. Najczęściej są to osoby, które kroczyły ścieżką szerzenia swojej wiary, np. Jezus z Nazaretu, Franciszek z Asyżu, Mahomet, Cyryl i Metody.
Istnieje niestety również rewers tegoż medalu: historia zna również wiele potworów w ludzkiej skórze, które szerząc własne ideały, doprowadziły do zguby i śmierci milionów ludzi.
Ale co jeśli ktoś pragnie szerzyć swoje zgubne idee, celując nie w umysł, lecz w duszę?
Co jeśli jednak ktoś nie chce kierować się dogmatami tych „konwencjonalnych” wierzeń?
Co jeśli osoba, posiadająca dar perswazji, charyzmy oraz retoryki, postanowi wytworzyć wokół swojej własnej osoby własną sektę/religię?
Jakże przerażająca jest wizja świata przepełnionego domniemanymi szarlatanami, wizjonerami… bogami, świata, w którym podwładni są bezgranicznie oddani swym panom?
Jeden z absolutnie najwybitniejszych współczesnych reżyserów, Paul Thomas Anderson, zamierza dokonać demitologizacji wszelakiej maści szarlatanów/wizjonerów, otwierając przed nami wrota do powojennych Stanów Zjednoczonych: kraju zdegenerowanego, pozbawionego empatii oraz odrzucającego utylitaryzm.

Głównym tematem każdego filmu Paula Thomasa Andersona jest odnajdywanie się w nowej rzeczywistości przez głównego bohatera. Protagonista „Mistrza”, Freddie Quell, jest weteranem wojennym, zmuszonym wcześniej przez kraj do bezwzględnego mordowania Japończyków w czasie II WŚ. Powszechnie znany jest fakt, iż państwowe formowanie przykładnego żołnierza, zakłada wyzbycie się przez niego odruchów ludzkich, tworząc z niego maszynę do zabijania. Światłe państwa nie przejmują się jednak tym, co się dzieje z pozbawionymi perspektyw, ambicji, pogrążonymi w traumie żołnierzami, którzy ponownie są zmuszeni żyć w społeczeństwie.
Odrzucony przez społeczeństwo, wikła się w niebezpieczny romans z nowym systemem doktryn, głoszonym przez charyzmatycznego wizjonera Lancastera Dodda. Im bardziej zaczarowany sylwetką swojego nowego mistrza się staje, tym bardziej ich relacja okazuje się skomplikowana.

Reżyser stopniowo odkrywa karty, jakimi dysponują manipulatorzy. Mamy tutaj istne studium powstawania kultu. Lancaster Dodd jest człowiekiem wywołującym podziw, a zarazem przerażenie. Potrafi owinąć wokół palca gromadę ludzi, zmuszając ich do niezmordowanego posłuszeństwa. Kiedy Freddie zaczyna wątpić w jego nauki, okazuje czułość i ciepło prawdziwego ojca. Problem tkwi w tym, że bije od niego pewna złowroga aura. Freddie dostrzega, iż jego intencje nie mogą być krystalicznie czyste, gdyż nie ma w tym interesu. Już od czasów wojny był on doskonale przeświadczony o braku istnienia bezinteresownej dobroci. Wizjoner pragnie władzy dla samej władzy, jednocześnie posiadając własnego mistrza w postaci swojej muzy, która go pociesza oraz napędza do walki w chwilach słabości. Dobitnie to ukazuje proces indoktrynacji wartości, która nie posiada żadnej głębszej idei.
Główny bohater emanuje radością z racji odnalezienia „nowej rodziny”. Skądinąd: odczuwamy wraz z nim pewien żal związany z porzuceniem swojego dawnego życia. Życia, w którym pomimo izolacji i odrzucenia, czuł się beztrosko. Tęskni za niemożliwą, dysfunkcyjną relacją z młodocianą dziewczyną, która słała mu pocztówki, kiedy przebywał na froncie. Tęskni za leżeniem na plaży obok skąpo ubranej dziewczyny, którą ON SAM ulepił z piasku. Oraz – co najważniejsze – tęskni za obieraniem własnych ścieżek. Kiedy nadarza się sytuacja, w której bohater może uciec od doczesnych zmartwień, robi to: pędząc na motorze przez pustynię, wprost do swojej ukochanej z poprzedniego życia.

Widz zaczyna z czasem dostrzegać, iż relacja dwójki bohaterów przypomina relację właściciel-pies. Właściciel instruuje psa, ażeby był mu posłuszny. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że jego pies jest już wiekowy, a jak głosi słynne przysłowie: nie można starego psa nauczyć nowych sztuczek. Pies, całe życie pragnący być wolnym i pozbawionym więzów, nie będzie szczęśliwy z nakazu bycia posłusznym.
Bardzo wymowna jest ostatnia scena, kiedy uciekinier postanawia powrócić, niczym syn marnotrawny, do swojego ojca, mistrza. Otrzymuje od niego możliwość ponownego wstąpienia do „rodziny”, jednocześnie słysząc przestrogę, iż w tym życiu jest on jeszcze jego przyjacielem, lecz w następnym będą oni największymi wrogami. Kolejna, bardzo okrutna scena manipulacji.
Ten film miażdży doskonałym aktorstwem. Przedwcześnie zmarły Phillip Seymour Hoffman wspiął się na wyżyny swej sztuki i rzeczywiście sprawia wrażenie bycia guru. Wcielający się w główną rolę Joaquin Phoenix tak wiele bólu i cierpienia nie nosił w sobie nawet w „Jokerze”. Triumwirat aktorski dopełnia urokliwa Amy Adams, również wywołująca zamęt, otaczająca się dusznym splendorem. Każde z nich otrzymało nominację do Oscara, lecz żadne – niestety – nie zwyciężyło. Tak wybitnego spektaklu aktorskiego nie widziałem od dawna.

Paul Thomas Anderson ponownie zachwycił. Stworzył film, który po dziś dzień jest aktualny. Jeślibyśmy usadowili realia w obecnych czasach, w roli wizjonerów dali dzisiejszych influencerów, a w roli pokornych owieczek dzisiejszą młodzież – moglibyśmy dostrzec odwzorowanie dnia dzisiejszego. Influencerzy, łaknący splendoru oraz sławy, wytwarzają swoją własną wizję świata, spuszczając psy na tych, którzy nie wierzą w ich nauki.
„Mistrz” Paula Thomasa Andersona to psychoanaliza dzisiejszego społeczeństwa. Film wartościowy, otwierający oczy na wiele aspektów życia oraz funkcjonowania społeczeństwa. Polecam go absolutnie każdemu.

Szymon Krenski Kl.3 B


Recenzja filmu „Funny Games”

Głęboko zakorzeniona w ludzkiej mentalności jest fascynacja rzeczami/zjawiskami potęgującymi odczucia, które nas odrzucają bądź przerażają. Nie zamierzam popierać ani odrzucać tez Jana Jakuba Rosseau, który pisał o stopniowej degeneracji i deprawacji jednostki zakorzenionej w społeczeństwie, ani twierdzeń stojących w opozycji wobec nihilistycznych tez późniejszych filozofów. Oglądając filmy, niejednokrotnie zdarza nam się odczuwać, iż w niektórych produkcjach przemoc jest idealizowana. Wręcz możemy odczuwać istną apoteozę przemocy. Dla osób wrażliwych może ona stanowić newralgiczny temat, choć w większości spełnia zamierzenia postawione przez reżysera – urzeczywistnia metraż.
Ale czy zadawaliście sobie kiedyś pytania: po co nam przemoc w filmach? Czemu ona służy? Jakie klasyczne konwencje możemy już wyróżnić? Dlaczego jest ona taka fascynująca dla widza?Uznany austriacki reżyser, Michael Haneke, podaje nam pomocną dłoń… czy też nawet kij golfowy oraz zaprasza nas do świata filmu „Funny Games”, w którym deprecjonuje wszelkie mity związane z przemocą oraz odpowiada na wszystkie postawione powyżej pytania.

Zarys austriackiego filmu brzmi jak kolejna tania historia o relacji na linii: typowa wesoła rodzinka na peryferiach kontra enigmatyczni oprawcy. Wręcz odstręczająco działa na nas taki banał. Jednakże w tym tkwi cały sekret. Szczęśliwa rodzinka wyrusza w podróż do letniskowego domku nad jeziorem, celem oddania się spokojnemu wypoczynkowi. Jej członkowie nieświadomie zachodzą w relację z dwójką młodzieńców, którzy okazują się psychopatycznymi, sadystycznymi mordercami. Podstawowym czynnikiem, jaki wpływa na odbiór tego filmu, jest samoświadomość antagonistów. Są oni perfekcyjnie świadomi tego, jak wielkie show robią kosztem niewinnej rodzinki. Doskonale bawią się, kiedy ponawiają konwencje charakterystyczne dla tego typu kina. Najlepszym elementem jest coś, co określiłem mianem „bezpośredniej pośredniości” uwydatnianej łamaniem przez czarne charaktery czwartej ściany, za pośrednictwem bezpośredniego zwracania się do widza, z którym – jak się może zdawać – mają dobrą relację. Widz jest w stanie przyznać rację psychopatom i uznać, że bezsilna, wręcz straceńcza walka małżeństwa z oprawcami jest… nawet śmieszna.

Nie zrozumcie mnie źle – ten film to gęsty, oniryczny thriller, przepełniony wymyślnymi sposobami na torturowanie niewinnych ludzi. Reżyser, a zarazem scenarzysta, pozwala sobie wielokrotnie na umilanie sobie czasu, kiedy to daje złudną nadzieję przetrzymywanym. Abstrakcyjną aurę tego filmu dopełniają głośne, gwałtowne dźwięki rocka „wzbogacone” przez jęki agonii, kiedy to antagoniści są w trakcie spokojnego przygotowywania sobie kanapek lub pogawędki na tematy obyczajowe. Aktorzy odegrali tutaj świetne role. Z jednej strony mamy ludzi budzących politowanie, współczucie… śmiech. A z drugiej absolutnie przerażających, pozbawionych odruchów ludzkich ludzi, z którymi widz – o zgrozo – będzie sympatyzował. Czy reżyser jest w stanie uczynić z widzów pozbawionych empatii obserwatorów? Wątpię. Jedynie dokonuje dekonstrukcji pewnych schematów oraz w sposób bardzo sugestywny i oczywisty podaje nam na tacy. Widz jest wręcz oczarowany tym, jak często znajdował się pod naporem tanich chwytów, na które się łapał.

Film ten jest z pewnością obrazem bulwersującym. Nie możemy jednak odmówić mu pewnej gracji w tym, co próbuje nam przekazać. Komentarze do filmowych konwencji są nam potrzebne do zrozumienia kina. Nie jest to film łatwy, choć jego obejrzenie może pozwolić nam w pewnym stopniu zrozumieć wszelakie nadużycia przemocy w kinie, jak i jej funkcjonowanie. Jestem świadomy tego, iż stosunkowo stary dla młodszych grup wiekowych austriacki film o dekonstrukcji przemocy może nie brzmieć najciekawiej, aczkolwiek pozory mogą mylić. Serdecznie polecam go każdemu zapalonemu kinomanowi. Jeżeli nie dla własnej rozrywki, to dla zaspokojenia ciekawości w kwestii funkcjonowania mechanizmów kinowych. Jeżeli dla kogoś mało interesujące może być oglądanie austriackich filmów, to 10 lat po premierze „Funny Games” powstał amerykański remake, na którego stołku reżyserskim siedział ten sam człowiek. Film jest dokładną, kadr w kadr, kopią oryginału, jednak posiada znacznie bardziej znaną obsadę aktorską oraz – przede wszystkim – jest oceniany na równi z pierwowzorem. Którejkolwiek by Państwo nie wybrali wersji – gorąco zachęcam do nadrobienia seansu.

Szymon Krenski kl. 3 B


 Film reżysera Noaha Baumbacha „Historia małżeńska” opowiada o codzienności w wyjątkowy sposób. Przedstawia zwyczajne problemy, a mimo to nie jest ani nudny, ani typowy.  Jak udało się stworzyć coś wyjątkowego o codziennych problemach, o których powstały już miliony filmów? 

        Film zaczyna się oryginalnie – mąż i żona wymieniają rzeczy, które w sobie nawzajem kochają. Wydawałoby się, że tworzą małżeństwo niemal idealne i doceniają nawet najmniejsze rzeczy. Rzeczywistość różni się jednak od ich listów, które jak się po chwili okazuje czytane są na spotkaniu z terapeutą. Reżyser nie podaje całej opowieści na tacy, jest ona niczym tytułowa „Historia małżeńska”, której trzeba słuchać uważnie, a czasami nawet domyślać się, stwarzać swoje własne opinie. Film skupia się przede wszystkim na realizmie i jak największej naturalności. Oglądając go, ma się wrażenie, że ogląda się czyjeś prawdziwe życie, a nie wyreżyserowaną historię. Akcja toczy się powoli, można poznać każdą postać z jej charakterem i własnymi problemami. 

        Nicole (w której rolę wciela się Scarlett Johansson) jest już zmęczona życiem ze swoim mężem Charliem (granym przez Adama Drivera ). Przytłacza ją jego władczy charakter i wieczne niezadowolenie. Ich związek w dużym stopniu niszczy łączenie pracy z życiem prywatnym – Nicole jest aktorką grającą w spektaklach Charliego. Choć na początku było to rozwiązanie bardzo dobre, tak z biegiem czasu zaczęło ich to bardzo męczyć. Aktorka zaczęła wszystkie swoje problemy przypisywać Charliemu, a on z kolei zaczął traktować ją bardziej jako pracownika niż jako żonę. Mimo próby ratowania małżeństwa Nicole postanawia wyprowadzić się do swojej matki wraz z ich synem. Początkowo Charlie łudzi się, że jego żona do niego wróci, ale później uświadamia sobie, że już nigdy nic nie wróci do „normalności”. Wizyta Nicole u prawnika zaczyna ścieżkę ku zakończeniu małżeństwa, a także jak się później okazuje, zakończeniu wszystkich łączących ich dobrych wspomnień i miłości. Zaczyna się proces sądowy, który gasi ostatni tlący się płomień ich miłości. Bezwzględność prawniczego świata pozbawionego miejsca na ludzkie uczucia przygniata wszystko, co sprawiło, że weszli w ten związek. Proces ten rozdrapuje wszystkie niezagojone jeszcze rany, a bohaterowie działają pod wpływem emocji, które nimi targają. Mimo, że jest tak wiele filmów o skończeniu miłości, to właśnie „Historia małżeńska” obrazuje realny proces rozstania, pokazuje emocje bohaterów, a nie tylko ich działania, przez co można zrozumieć ich postępowanie i wczuć się w ich rolę, a nie tylko oceniać po pozorach.

        Nicole i Charlie, kończąc swój związek, kończą długi, ale tylko jeden z wielu etapów w swoim życiu. Tymczasem dla ich syna Henry’ego rozstanie rodziców wiąże się z utratą bezpieczeństwa, zakończeniem beztroski dzieciństwa i początkiem zderzenia się z bolesnymi problemami rzeczywistości. Będąc w centrum walki o niego, rodzice tak naprawdę tracą po części jego samego. A on traci swoją codzienność, w miejsce radości i zwyczajności wkrada się samotność, tęsknota, a wraz z nimi smutek i strach. Nie ma sensu licytacja, kto z ich rodziny traci więcej w tej sytuacji, ale Henry traci bardzo, bardzo wiele.

        Produkcja ta jest kwintesencją minimalizmu, właśnie w tych zwykłych scenach takich jak odpoczywanie obok siebie rodziców i syna, ukrywa się najwięcej prawdziwych uczuć i to właśnie one pokazują, jak wiele znaczy zwykła, niedoceniana codzienność. Na twarzach aktorów widać prawdziwe emocje, właśnie w takich momentach najbardziej można wczuć się w ich sytuacje. 

Film łamie tak wiele tematów tabu, czyta się z niego jak z otwartej księgi emocji, nie tylko smutku, strachu, czy radości, ale także gniewu, zmęczenia, zagubienia. Aktorzy grają tak autentycznie, że momentami nie wiadomo, czy akcja filmu nie dzieje się naprawdę. Jednym z najcenniejszych momentów tego filmu jest scena kłótni małżonków. Mimo, że kłótnie są codziennością i zostały przedstawione nieskończoną ilość razy w filmach, ta scena jest tak bardzo przepełniona prawdziwymi emocjami, że ma się wrażenie, jakby w żaden sposób nie była wyreżyserowana, tylko działa się naprawdę. Takie sceny jak ta, wzbudzają silne emocje w widzu i pozostają na długo w pamięci. Niesamowita gra aktorska została słusznie doceniona licznymi nominacjami do Oscara, w tym jedną wygraną statuetką dla Laury Dern, która wcieliła się w rolę prawnika Nicole.

        Film ten, jest prawdziwą historią małżeńską, bez nierealnego happy-endu, który nieczęsto możemy znaleźć w dzisiejszych czasach. Nie jest on filmem, który napawa nadzieją, ale pełni równie ważną rolę – można w nim odnaleźć swoje własne problemy i przyjrzeć im się z innej perspektywy. Można doszukać się w nim wielu przestróg na przyszłość, a także niby oczywistych, ale czasami trudnych do przyswojenia rozwiązań. Dotyczy on spraw, które zdarzają się codziennie i dotyczą wielu ludzi, dlatego uważam, że każdy powinien poświęcić jeden wieczór na obejrzenie tego przede wszystkim – prawdziwego obrazu „Historii małżeńskiej”. 

 

Agata Opielowska

Niesamowite odkrycie ostatnich lat – „Juliusz”, czyli polska komedia, ale w zupełnie innym stylu, odmienna o tych, do których twórcy nas przyzwyczaili w ostatnich latach…

„Juliusz” opowiada losy nauczyciela plastyki, czyli tytułowego Julka Chlebowskiego, który po drugim zawale ojca zaczyna stopniowo popadać w histerię. Jedynym wybawieniem dla niego wydaje się postać weterynarki Doroty, która z czasem zmienia jego  życie o 180 stopni.

Film cieszył się niemałym zainteresowaniem, gdy 2 lata temu wchodził na wielki ekran. Przede wszystkim jest to zasługa całkowicie innego motywu przewodniego. Mimo iż sam film widnieje na plakacie jako KOMEDIA i reklamuje się „Planetą Singli”, to powiedziałbym, że historia lokuje się bliżej dramatu niż komedii. Miejscami możemy zauważyć gwałtowne i niefortunne zdarzenia dziejące się wokół głównego bohatera, co często prowadzi do degradacji jego psychiki.

Sama historia czasami przypomina tę z pierwszego sezonu amerykańskiego serialu „Zadzwoń do Saula” (Netflix). Tu też mamy pechowca, któremu życie zazwyczaj robi wszystko na przekór, lecz historia zostaje opowiedziana w bardziej komediowym tonie, co mogłoby wpłynąć zakwalifikowanie tego filmu do komedii. Istotnie, uważam ten film za dobry. Co więcej, myślę, iż warto poświęcić na niego te półtorej godziny, bowiem uczy nas pewnych wartości w życiu i formułuje nakazy moralne. Zaś to, za co bym zganił twórców, jest balans między właśnie KOMEDIĄ a DRAMATEM. Reżyser za bardzo nie odnalazł się w „miksie” gatunków, podobnie jak przereklamowany film Taika Waititiego „Jojo Rabbit”.

Z przekonaniem mogę pochwalić odtwórcę głównej roli, czyli Wojciecha Mecwaldowskiego, który mimo że ogranicza go scenariusz, daje z siebie absolutnie wszystko. Zważywszy na jego wcześniejsze role w ohydnych filmach Vegi „Last Minute”, „Ciacho”, tutaj wykazał ogromną poprawę. Jego gesty, mimika zasługują na pochwałę.

Szkoda, że grę pozostałych aktorów (poza również wybitnym Janem Peszkiem) cechuje mocna stereotypowość i przewidywalność, choć w żadnym razie nie ma tu fatalnych ról.

Wizualne dobieranie gamy kolorów do poszczególnych scen wychodzi rzeczywiście świetnie, a sam film zrobiony jest w pięknych ciepłych barwach. Jedyne, co mi raczej nie pasowało, to ruchy kamery w niektórych scenach, które rzeczywiście źle współgrały z danym momentem historii.

Kończąc swój wywód, stwierdzam, że „Juliusz” okazał się solidnym kinem z kapitalną główną rolą, lecz jestem zły, bowiem mogło być dużo lepiej. Bez dwóch zdań, gdyby tylko zgrabniej połączyć gatunki, a na stanowisko reżyserskie zatrudnić kogoś z większym doświadczeniem, mogłoby wyjść naprawdę bardzo dobrze, a tak wyszło po prostu okej…

 

[„Juliusza” można obejrzeć na platformie Netflix]

Mikołaj Pęski

Guy Ritchie, czyli człowiek odpowiedzialny za takie filmy jak „Przekręt” czy „Porachunki”, po 20 latach wraca do swojego najzaszczytniejszego gatunku filmowego… Zatem, czy udało mu się wymyślić coś ciekawego przez te paręnaście lat?

„Dżentelmeni” to film Ritchiego opowiadający historię głównie Mickey’a, czyli zawodowego handlarza marihuany, który postanawia przejść na emeryturę, a w mniejszym lub większym stopniu jego los łączy się z kilkoma innymi gangsterami, którzy nie zawsze mają dobre zamiary wobec jego osoby…

Przede wszystkim sama intryga, czy też pomysł na film, jest kapitalny. Widać, że scenariusz był pisany z rozwagą i nie na szybko (reżyser dobrze wykorzystał te 20 lat rozłąki od ulubionego gatunku). Ritchie błyszczy między innymi z powodu stworzenia świetnego klimatu, takiego mocno brytyjskiego, w połączeniu z kinem gangsterskim. Sam film ogląda się jakby złączyć „Na noże” (reż. Rian Johnson)i jakieś najlepsze filmy Scorsese, z nutką Bonda. Naprawdę nic, tylko bić brawa, że to tak dobrze wyszło. Sam ton filmu, wydawało mi się że będzie bardzo poważny… a jednak nic z tego! Humor jest idealnie dopasowany i mamy tu do czynienia z żartami „wyższych lotów”, wszystkie dobrze się dopełniają, widać, że są bardzo przemyślane. Jednak to co, jeszcze reżyser robi perfekcyjnie – to sama historia, w której niby od początku wydaje się, że przewidujemy wszystko, co się stanie, ale tak nie jest. No i właśnie w tym elemencie „Dżentelmeni” są bardzo podobni do „Na noże”, więc do samego finału trzeba oglądać film z napięciem.

Aktorsko również film błyszczy, mamy w głównej roli McConaugheya, który mimo iż z jest Amerykaninem, to tutaj zaskakująco dobrze spisał się w roli tego głównego szefa brytyjskiej mafii, przyjemnie się go śledzi na ekranie. Poza tym Colin Farrell świetnie wyróżnił się dość nietuzinkową rolą, która miejscami potrafi zaskoczyć. Charlie Hunnam, (o którym ja specjalnie dużo nie słyszałem przed tym filmem, a grał np. króla Artura) również wykonał kawał dobrej roboty. Wreszcie wisienka na torcie, absolutne objawienie – Hugh Grant, znakomita rola, nasycona bardzo dobrymi interakcjami szczególnie z postacią graną przez Hunnama, ale i nie tylko. Grant to mistrz aktorstwa, z taką komediową gadką, ale w pozytywnym znaczeniu.

Poza tym, film jest świetny wizualnie. Scenografia, zdjęcia, ruchy kamery; dla mnie BOMBA…

Jeszcze raz – kawał dobrej roboty, ogromnie polecam wybrać się na „Dżentelmenów”, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście, bo to przejaw  geniuszu technicznego i scenariuszowego!

Zrozumiem jednak, że jeżeli komuś się nie spodoba, bo dla wielu ten film będzie zwyczajnie nudny, tym bardziej jeśli nie lubicie takiego tonu filmów. Wiadomo, są elementy , które nie powalają, ale mimo to Richie powrócił w starym, dobrym stylu…

Mikołaj Pęski

„Pasta -Tekst, najczęściej w formie krótkiego opowiadania, tworzony głównie w celach humorystycznych, przekazywane są ustnie (np. w formie audiobooków; nagrań), bądź pisemnie. Cechuje go najczęściej narracja pierwszoosobowa, lub swoista forma „ty” lirycznego (chociaż pasty nie powinny być klasyfikowane jako liryka), a także używania słowa „anon” (skrót od „anonymous” – anonimowy; słowo to jest wynikiem mylnego przekonania o byciu anonimowym w sieci) przy przedstawianiu postaci narratora, lub jako jego „imię”. Często traktowana jest jak mem. Nazwa jest skrótem od słowa copypasta. ~ Definicja ze słownika slangu miejskiego.”

 

Popularne w środowisku młodzieżowym pasty, które są odsłuchiwane najczęściej na platformie YouTube, mają, w zamyśle młodzieży, mieć morał i pełnić funkcje humorystyczne oraz dydaktyczne. Najczęściej są to kompletnie zmyślone historyjki napchane anegdotami, mające na celu wywołać u słuchacza śmiech, jak również zachęcić do rozmyślania o współczesnym społeczeństwie. Wypełnione banałem, kolokwializmami, ale też niesmacznym i absurdalnym humorem, odstraszają szersze grono odbiorców.

Najsłynniejszą i uznawaną za prekursorkę owej mody jest pasta „Mój stary to fanatyk wędkarstwa”. Opowiada o zmaganiach młodego geeka, którego natrętny, idealnie wpisujący się we wszelkie stereotypy typowego, memicznego Polaka ojciec, rujnuje rodzinę wędkarskim fanatyzmem i niespotykaną fascynacją dorodnymi karasiami. Cała fabuła stanowi aluzję i komentarz do dzisiejszego świata, w którym tracimy poczucie własnej wartości wskutek wszelkich zabobonów i rzeczy pustych, którymi dajemy się omotać.

Dokonano z tą pastą bardzo ciekawego eksperymentu filmowego. Pasty mają do to siebie, że są wyłącznie odczytywane przez lektora. Z czystej ciekawości, młody i perspektywiczny filmowiec, Michał Tylka, postanowił zekranizować wspomnianą pastę w formie filmu krótkometrażowego, w którym ująłby całą fabułę. Nie da się do tego nie podchodzić sceptycznie, gdyż miał on, jak i wszyscy, jedynie zarys audio, co pozostawiało mu całkowitą swobodę. Do hucznie ogłaszanej produkcji zatrudniono znanych i uznanych aktorów. Jak wyszło? Trzeba było się przekonać.

Potraktowano ten film naprawdę poważnie. Iście oniryczny, chwilami surrealistyczny świat z koszmarów głównego bohatera, miesza się z plenerami wiejskiej prowincji. Obserwujemy wewnętrzne zmagania syna owego wędkarza, który właśnie odzyskuje siły psychiczne. Snuta przez niego opowieść wydaje się prosta, niezbyt skomplikowana. A jednak – kropla drąży skałę. Wszystko zaczyna przeinaczać się w zgrozę. Czarny humor, realizm w ukazywaniu codzienności doświadczonej przez życie, stosunkowo ubogiej rodziny. Tak naprawdę ciągle mamy ochotę się śmiać z absurdów dnia codziennego. Jednak, kiedy zdamy sobie sprawę z patologii, która dzieje się na naszych oczach, to natychmiast zaczynamy odczuwać wewnętrzny ból bohatera.

Do ekranizacji zaangażowano głośne nazwiska, przy czym od razu trzeba zaznaczyć obecność Piotra Cyrwusa w roli tytułowego ojca-fanatyka. Kojarzony głównie z rolą w „Klanie”, jest znany w środowisku młodzieżowym, gdyż często stanowi przedmiot kpin. Zaangażowanie właśnie tego aktora miało na pewno znaczący wpływ na odbiór filmu. Obowiązkiem recenzenta jest również zaznaczenie obecności takich aktorów, jak m.in. Marian Dziędziel, Dariusz Kowalski (Janusz Tracz z serialu „Plebania” – najczarniejszy czarny charakter polskiej telewizji), Anna Radwan, czy już legendarny Jan Nowicki. Wszyscy ze swoje zadania wywiązali się świetnie, przy czym niektórzy nawet potrafili puścić oczko do widzów, parodiując swoje poprzednie role. Świetny, ale to świetny chwyt!

Film „Fanatyk” to rzecz elastyczna. Nawet gdyby nie powstał na podstawie popularnej pasty, to wciąż przyciągałby uwagę jako etiuda filmowa. Niezwykle uniwersalny film, którego fabuła niestety mogłaby zrazić niektóre grupy społeczne. Na pewno jest wart uwagi, przy czym najpierw zachęcałbym do odsłuchania pasty o ojcu – fanatyku wędkarstwa, a potem do obejrzenia filmu. Warto mu poświęcić te 33 minuty.

 

Spike Lee to osoba wzbudzająca niemałe kontrowersje w świecie filmowym. Ostentacyjnie demonstrując swoje niezadowolenie wobec dyskryminacji rasowej w przemyśle filmowym, tworzy dzieła skupione właśnie głównie wokół owej tematyki. Uwielbiam w jego filmach to pobłażliwe i ironiczne spojrzenie na rasizmu – w każdym filmie ma ono inny wydźwięk. Jego „Rób, co należy” to jeden z moich absolutnie najulubieńszych filmów. Takie nienaturalne, a jednocześnie mające szansę naprawdę zaistnieć wydarzenia, z oczywistym wydźwiękiem antyrasistowskim.

Ostatni film Spike’a, czyli „BlacKkKlansman” różni się od pozostałych. Oczywiście, to pierwszy z jego filmów, który otrzymał jakiegokolwiek Oscara (Najlepszy Scenariusz Adaptowany – właśnie dla Spike’a Lee), ale jednak jest w nim coś nadzwyczajnego. Reżyser podjął zupełnie inny kierunek działań. A jak on się sprawdził?

Film „Czarne Bractwo. BlacKkKlansman” został stworzony na bazie autobiografii Rona Stallwortha, który jest również główną postacią filmu. Dzieło to przedstawia właśnie historię bohatera, który mimo wciąż występujących uprzedzeń rasowych w latach 70, podejmuje pracę w policji. Mimo początkowej niechęci oraz szykan ze strony kolegów i przełożonych, krnąbrny detektyw prowadzi kluczową akcję, której celem jest obalenie rządów Ku Klux Klanu.

To pierwszy film, w którym Lee jako reżyser stworzył także scenariusz. Wcześniej zawsze obserwowaliśmy w jego filmach postaci, które robiły swoje pomimo obelg. Mimo identycznej sytuacji najważniejsze jest tutaj śledztwo polegające na  wnikaniu w struktury KKK. Twórca umiejętnie ukazuje postaci w taki sposób, żeby ukazując rasistowskie obrzędy i realia tamtych lat, wciąż zadziwiać nas prostactwem i czystym chamstwem prezentowanym przez białych.

Towarzyszymy bohaterowi, który pokonuje wszystkie możliwe przeszkody. Zauważamy również w pewnym momencie jego zwątpienie w słuszność swoich działań. Czy ryzyko podejmuje na próżno? Czy naprawdę jeszcze się trzyma swoich korzeni? Ponadto występują tutaj jeszcze konflikty wewnętrzne pojawiające się w środowisku Afroamerykanów. Całe śledztwo rzuca nam nowe światło na postrzeganie rasizmu. Bardzo naturalne dialogi, wzbogacone o liczne gagi nadają realizmu przedstawianym wydarzeniom.

Wbrew błędnym opiniom Biali słusznie zostali ukazani jako samolubne „wsiury”, a Czarni słusznie – jako ciągle balujące i krytykujące grupki. Dlaczego? Ponieważ tak było. Nie jestem pewien, czy jest to najprawdziwszy obraz tegoż reżysera, ale na pewno bardzo bliski prawdy. Ostatnia scena filmu, w której reżyser zaprezentował swój słynny „Dolly shoot” (ukazanie aktora/ów w bezruchu z kamerą poruszającą się w przód lub do tyłu) i akcję dziejącą się wokół, to rzecz niebywała – sposób na wyrażenie wewnętrznej irytacji reżysera. Ukazanie ostatecznej formy rasizmu. Najmocniejsza scena poprzedzająca napisy końcowe zawiera komentarz do rasistowskich zamieszek. Wychodziłem z kina z gęsią skórką. Bardzo emocjonalna rzecz!

Do roli Rona Stallwortha został dobrany syn sławnego aktora, Denzela Washingtona – John David Washington. Czuć w nim aurę ojca, ponieważ Denzel jest aktorem wybitnym. Bujne afro i charakterysteczne odzienie wzbudza „szacun” widza. Młody Washington zapewnia sobie z miejsca sympatię widza. Łatwo dostrzec, że aktor bawi się swoją rolą i nie zamierza przekłamywać zwyczajów swoich krewnych. Na drugim planie mamy Adama Drivera, który za swoją kreację zgarnął nominację do Oscara. Szczerze mówiąc, nie myślałem o żadnej nominacji dla niego, a tym bardziej o nagrodzie. To jest jego poziom aktorstwa z czasów „Gwiezdnych Wojen: Przebudzenia Mocy”, jednak daje się zauważyć i zapamiętać.

Nie rozumiem jednak braku Oscara za muzykę oryginalną. Skojarzenie jazzu z mroczniejszym klimatem nadaje filmowi atmosferę prawdziwego kryminału, którym właśnie jest.

Najnowszy film Spike’a Lee różni się od jego poprzednich. Widzowie byli w niemałym szoku, kiedy przez 20 lat wypuścił swoje dwa filmy, których głównymi bohaterami są osoby o białym kolorze skóry – „25. Godzina” i „Oldboy. Zemsta jest cierpliwa”. A teraz? Zadziwiające się, że podjął się ekranizacji losów Stallowortha w taki subtelny sposób. Nie można mu po raz kolejny narzucić propagowania wyższości moralnej Afroamerykanów.

Sam film został sklejony w sposób intrygujący. Przez dłuższy czas nie miałem okazji być świadkiem tak intrygującego kryminału na ekranie. Można z tegoż filmu dowiedzieć się co nieco na temat historii Ku Klux Klanu – motywów działania, wchodzenia w struktury, infiltrowania ich szeregów. Scenariusz powstał na podstawie wydarzeń z książki Rona Stallwortha, której jeszcze nie czytałem, ale teraz mam na to ogromną ochotę.

Obraz Spike’a jest świetny, wyróżnia się z grona nominowanych w kategorii Najlepszy film na Oscarach w 2019 roku. Jednak strasznie – według mnie – populistyczny i poprawny „Green Book” oceniono wyżej, ale polecam zapoznać się z nim każdemu. I nie mówię tutaj wyłącznie o tym jednym filmie, ale też o całej twórczości jego reżysera. Fascynujący człowiek!

Szymon Krenski

 

Amerykanie znani są z wygłaszania własnych poglądów na wiele spraw. Już od najdawniejszych lat cierpią oni na kompleks wyższości. Uznają, że to właśnie ich wizja na daną rzecz jest tą jedyną rzeczywistą, słuszną i właściwą. Idealnym tego przykładem są właśnie filmy. Mówi się już, że Amerykanie próbują ukazać świat w krzywym zwierciadle. Można to akceptować, można wzdychać z zażenowaniem i wpatrywać się w te horrendalnie żmudne próby gloryfikacji własnych ideałów. Jednakże, jeżeli Amerykanie naprawdę już trzymają się pewnych ustalonych przez siebie konwencji, trzymają się doktryny tworzenia swoich filmów, to naprawdę może im to wyjść nieźle.

W ostatnich latach tematy obierane w tzw. kinie religijnym robią się coraz bardziej kontrowersyjne. Niedawno obejrzałem film, który bardzo zgrabnie połączył właśnie kino religijne, familijne, historyczne, a nawet i film dokumentalizowany. Film, jakiego długo nie widziałem. Jego twórca obrał zupełnie inną drogę od większości swoich poprzedników, a amerykańska wizja rzeczywistości naprawdę się sprawdza.

„Dwóch Papieży” to film Fernando Meirellesa, doskonale znanego kinomanom dzięki obrazowi „Miasto Boga”, w którym ukazał brutalną rzeczywistość brazylijskich slumsów Rio De Jainero w ich okrutnym naturalizmie. Jeszcze przed obejrzeniem jego filmu, naprawdę się zdziwiłem, widząc, że stołek reżyserski objął właśnie ten człowiek. Meirelles stawia w swoich filmach na realizm i zapoznanie widza z danym tematem. Pozostawia przy tym widowni możliwość własnej oceny prezentowanego zagadnienia. Tym właśnie cechowało się jego „Miasto Boga”.

Równie wielkie wątpliwości miałem co do scenarzysty filmu – Anthony’ego McCartena. Jego CV może być imponujące… no i na tym to się wszystko kończy. Otrzymał angaż w wielkich produkcjach, które zostały zapamiętane głównie z bardzo płytkiego, mało zajmującego scenariusza, jak np. „Teoria Wszystkiego”, czy też „Bohemian Rhapsody”. Jednak wydarzył się niemal cud – McCarten wreszcie stworzył świetny scenariusz.

Fabuła filmu osnuta jest wokół najważniejszych wydarzeń w kościele po śmierci Jana Pawła II. Hierarchowie łapią się za głowy i gorączkowo poszukują następcy polskiego papieża. Może nie tyle sytuacje w kościele, ale relacje między jego dwoma przyszłymi następcami są tutaj kluczowe. Główny, dominujący wątek to konflikt i późniejsza przyjaźń duchownych – Bergoglio i Ratzingera, których wizje, co do kościoła są biegunowo odległe. W filmie poznajemy ich historię, motywy postępowania i przekonania.

Najważniejszym zadaniem filmowców było pokazanie relacji między głównymi bohaterami. Musiała być to więź, w której jedna jednostka nie istniałaby bez drugiej. Jeżeli byłby to romans, musiałaby istnieć między nimi wielka namiętność. Mimo odmiennych poglądów obydwaj powinni odnajdywać w w sobie nawzajem potwierdzenie i jednocześnie negację swoich poglądów. Efekt przypomina lżejszy asortyment kinowy – typowy Buddy Movie. Duchowni, stanowiący swoje przeciwieństwa, odnajdują w sobie wzajemnie świetne towarzystwo, co sprzyja pewnym bardziej lub i mniej zabawnym momentom. Gdy widzimy przeszywający wzrok Anthony’ego Hopkinsa – pozbawiony wszelkich emocji, przypominający zimne spojrzenie Hannibala Lectera – czujemy przerażenie.

Wątek kardynała Bergoglio, zmuszonego żyć w reżimowym państwie, nie wydaje się niepotrzebny. Otwiera nam oczy na sprawy, które wówczas były w kościele uznawane za temat tabu.

Duet aktorski okazuje się perfekcyjnie sklejony. Nie dość, że sami odtwórcy ról już bez makijażu wyglądają łudząco podobnie do swoich rzeczywistych odpowiedników, to po nałożeniu charakteryzacji są jak dwie krople wody! Widz łapie się za głowę. Dosyć sędziwi, wybitni brytyjscy aktorzy – Jonathan Pryce i Anthony Hopkins – pokazali światu, że mają jeszcze coś do powiedzenia, zgarniając Oscarowe nominacje. Hopkins jako Ratzinger wybrzmiewa patetycznością, oschłym stosunkiem do spraw kościoła, i jak już wspomniałem, spojrzeniem wzbudza niepokój. Pryce’owy Jorge Bergoglio to wręcz odzwierciedlenie autorytetu Papieża Franciszka. Nie da się mu przypisać żadnej negatywnej cechy. Emanuje dobrem i sam je odzwierciedla. Obydwaj aktorzy odrodzili się artystycznie i ponownie mogą się cieszyć popularnością.

Praca kamery w filmie Meirellesa to rzecz niesamowita. Zupełnie niepodobna do standardowych chwytów, czy też zabiegów w typowych filmach religijnych. Nie dostrzeżemy monotonnej pracy kamery przez jakiś dłuższy czas – raz obserwujemy historię, znajdując się w wirze wydarzeń, tłocząc się w gronie innych osób, raz możemy obserwować wydarzenia z dalszego planu, tzw. „punktu widzenia Boga” (zabieg operatorski, dzięki któremu interpretacja widza, jak i widok na detale są najważniejsze, więc obserwujemy wydarzenia ze znacznego podwyższenia), a raz wracamy retrospekcjami do wspomnień Bergoglio i zaczyna nas pochłaniać melancholia i ból z powodu blizn przeszłości.

Barwy pełnią równie ważną rolę. Jasne, miłe dla oczu barwy dominują w scenach, które sugerują swobodę ducha. Monochromatyczne, brudne i nieprzyjemne barwy – gdy jesteśmy w środku zażartej dyskusji.

„Dwóch papieży” to film, który nie straci na popularności w najbliższym czasie. Jego oglądalność jest ogromna -bije na głowę inne oryginalne produkcje Netflixa, nawet te znacznie częściej nagradzane, takie jak „Historia małżeńska”, czy ”Irlandczyk”. Okazuje się, że nie każdy film o tematyce religijnej musi dotyczyć tematów, które wywołują kontrowersje, jak np. pedofilia, korupcja, czy też herezja. Moim zdaniem jest to jedna z najlepszych oryginalnych produkcji Netflixa. Zdecydowanie zasługuje na uwagę.

Szymon Krenski

 

Jak do tego doszło, nie wiem…, ale „Zenek” paździerzem nie jest.

„Zenek” to najnowszy film Jana Hryniaka opowiadający historię dobrze każdemu znanego króla polskiego Disco Polo – Zenona Martyniuka, a fabuła przebiega na dwóch płaszczyznach, kiedy to widzimy jego młodszą wersję graną przez Kubę Zająca, i nieco starszą graną przez Krzysztofa Czeczota. Oczywiście, film standardowo pokazuje nam życie głównej postaci od zera do bohatera, czyli motyw bardzo podobny do znanego z „Bohemian Rhapsody” i innych filmów o muzykach. Tylko tamte w przeciwieństwie do tego filmu miały dość ciekawą fabułę, a ten nie za bardzo (do czego odniosę się później).

Moje ogólne wrażenia po seansie były zaskakująco pozytywne, mimo iż nie uważam tego filmu za nie wiadomo jakie dzieło – zwyczajnie jest to średniak, który ani specjalnie nie porwie widza, ani nie obrazi pod żadnym względem. Największym zarzutem jest niestety to, co najważniejsze, czyli historia samego Martyniuka, która nie miała aż tylu interesujących wydarzeń, żeby tworzyć z nich film.

Zatem sam pomysł na film o Zenku, to rzeczywiście ogromny skok na pieniądze, bowiem najważniejsze moje pytanie zadawane przed seansem brzmi: PO CO!? Oczywiście, do scenariusza są dodane różnego rodzaju fikcyjne wydarzenia, które powinny ubarwić nieco historię, jednak kompletnie nie wypalają, szczególnie kiedy jest tworzony dramatyczny klimat. Wątek miłosny Zenka i Danusi, został przedstawiony także nijako – nie ma w nim ani trochę prawdziwego uczucia. Gdyby tylko nieco dłużej posiedzieć nad scenariuszem, to jestem pewien, że dałoby się to lepiej zrobić.

Skupię się teraz na plusach. Strona wizualna filmu jest bardzo dobra, scenografia, zdjęcia, wyglądają przepięknie i świetnie ukazują nam atmosferę lat 80/90 oraz portret Podlasia – ówczesną biedę i różnicowanie etniczne.

Aktorsko również jest dobrze. Najlepiej spisuje się Zając, który trzyma ten film, Czeczot za to wychodzi średnio – nie czuć takiej sympatii do jego Zenka. Czeczot pokazuje prawie cały czas jedną stronę muzyka, tę niezbyt dobrą, z kolei Zając pokazuje charakter młodego Martyniuka. Reszta obsady zagrała przyzwoicie, niczym specjalnie się nie wyróżniła, ale też nie zawiodła…

Jan Hryniak sprawdził się jako reżyser, tylko scenariusz był zbyt nudny, a czemu? Bo to HISTORIA ZENKA, która nie miała tylu ciekawych wydarzeń, żeby zrobić dwugodzinny film, więc chwilami, owszem, można się wynudzić, ale generalnie nie jest to zły film, da się go najbardziej obejrzeć. Jedyne, co tak naprawdę nie gra to właśnie przebieg wydarzeń, ale zawsze jest on bardzo ważny w kontekście tworzenia dobrego filmu. Może fanom Disco Polo, czy samego Zenka, się spodoba, ale mnie ten film nie kupił, aczkolwiek doceniam stronę techniczną filmu.

Mikołaj Pęski

 

Gdy pierwszy raz usłyszałem o filmie „Życie” z Eddiem Murphym i Martinem Lawrencem, uznałem, że będzie to głupawa komedia opierająca się na znanym nam do bólu schemacie z hollywoodzkich filmów, ale moje obawy okazały się na szczęście nietrafione…

„Życie” to amerykański film z roku 1999 opowiadający o parze dwóch różniących się od siebie drobnych oszustów, którzy w wyniku niefortunnych zdarzeń zostają wrobieni w morderstwo i skazani na dożywocie. Ten film przede wszystkim pozytywnie mnie zaskoczył faktem, że jest na pozór komedią, jednak kryje cenne spostrzeżenia na temat ludzkiego życia, opowiedziane w dramatyczny sposób, ale w komediowym tonie, co idealnie się sprawdziło. Recenzowany przeze mnie ostatnio „Richard Jewell”, podobnie jak ten film, zahaczał o niesprawiedliwość na świecie, zwracając uwagę na to, że ludzie „niższej” rangi nie mają szans z tymi z „wyższej”. „Życie” różni się od „Jewella” tym, że tutaj głównym bohaterom się nie udaje wygrać tej walki, wskutek czego trafiają do więzienia. Co więcej, film poza nieuczciwości społecznej pokazuje problem rasizmu, ale wpleciony w sekwencję dalszoplanową, co skutkuje wielopłaszczyznowością i niespodziewanie – wypala! Balansowanie między jednym targetem filmu, a drugim idealnie się sprawdza. Mało tego, reżyser Ted Demme („Blow”) dorzuca nam do tego wszystkiego komediowy ton z nutką kina gangsterskiego. Widać, że twórcy nie bali się ryzykować łączenia wielu aspektów w jedną całość, co doceniam! Wiadomo, że nie zawsze wszystko wypala, są momenty filmu, które nie powalają na kolana i robią się miejscami zwyczajnie nudne. Jednak, wracając do plusów, w czasie gdy nasi bohaterowie trafiają do budynku więziennego, widzimy świetne interakcje z innymi osadzonymi, z czego wynika pokazanie szerzej świata przestępczego, który nie zawsze jest aż tak okrutny, jak nam się wydaje.

Przechodząc do dwójki głównych bohaterów – ich duet świetnie się sprawdza. Z pozoru wydają się identycznie zbudowanymi bohaterami, których nieraz już widzieliśmy jak choćby w „Bad Boys” z 1995, jednakowoż jest inaczej. Tworzą kapitalny, przezabawny team, który potrafi, jak chce, zagrać dramatycznie. Murphy po raz kolejny udowadnia, że jest kimś więcej niż czarnym klaunem, z śmiesznymi one-linerami. Jego zachowanie, mimika twarzy to coś wspaniałego, poza tym dochodzi smutny wątek przeszłości związany z ojcem, podobny stylowo do tego z „Pulp Fiction”. Lawrence nie wspina się raczej na wyżyny aktorstwa w przeciwieństwie do swojego starszego kolegi, lecz i tak jest bardzo dobry w tym, co robi, lecz widać większe nastawienie na „śmieszka”. Reszta aktorów, myślę, też dobrze dopełnia historię, ale są bardziej tłem dla głównej dwójki.

Wizualnie nic wielkiego, lecz standardowy poziom utrzymany. Klimat więzienia jest dość oryginalny. Scenografia wygląda ładnie. Jedyne, co mnie drażniło, to chwilami ruchy kamery, które mogły być bardziej przemyślane, zrobione z nieco innej perspektywy, a efekt byłby lepszy. Czymś, za co mogę jeszcze film pochwalić, jest charakteryzacja (za którą była nominacja do Oscara), która idealnie działała, gdy widzieliśmy na ekranie postarzonego aktora. No i nie oszukujmy się, ścieżka dźwiękowa również zasługuje na uznanie.

Generalnie polecam obejrzeć „Życie”, pokazuje bowiem, czym naprawdę jest ŻYCIE – nie jest ono usiane różami i musimy sobie jakoś z tym radzić. Poza tym jest to jeden z ostatnich bardzo dobrych występów Eddiego Murphy’ego aż do „Nazywam się Dolemite” z 2019 roku…

 

[„Życie” można obejrzeć na platformie Netflix.]

Mikołaj Pęski

To jak to w końcu było – Oscar za Najlepszy Film roku 2017 powędrował do „La La Land”, czy do „Moonlight”? Do dzisiaj powielane są spekulacje i wątpliwości co do słuszności przewagi filmu Barry’ego Jenkinsa nad już iście kultowym musicalem dziejącym się w Nowym Orleanie. Ostatecznie się przyjęło, że legendarny duet Bonnie & Clyde – Faye Dunaway i Warren Beatty – otrzymali niewłaściwą kopertę, w której tkwiła nagroda dla wówczas nagrodzonej za najlepszą rolę pierwszoplanową – Emmy Stone.

„Moonlight” Jenkinsa znacząco odrywa się od nurtu kina afroamerykańskiego. Widzowie mogli przeżyć niemały szok, kiedy to po raz pierwszy mogli zapoznać się z jego bohaterem, a przypominam, że akcja dzieje się w afroamerykańskim getcie. W Polsce film został przyjęty zdecydowanie bardziej chłodno niż w pozostałych krajach. Rozterki życiowe czarnego homoseksualisty nie należą do najprzyjemniejszych i najczęstszych faktów godnych omawiania w naszym kraju. Ale jednak, historia (scenariusz nagrodzony Oscarem) prowadzona za pomocą swobodnie towarzyszących bohaterowi kadrów oraz zilustrowana inaczej dzięki kunsztowi reżyserskiemu sprawia, że mimo tejże odmienności bohatera – widzę w nim człowieka, widzę prawdziwość tejże historii oraz, co najważniejsze, nie muszę być taki jak bohater, żeby się z nim utożsamiać.

„Moonlight” błędnie się uznaje za próbę wglądu w rzeczywiste środowisko czarnych mieszkańców getta. Takich filmów, albo filmów patetycznie usiłujących naginać rzeczywistość dostaliśmy już ogrom. Zazwyczaj takie produkcje można podsumować kolokwialnymi sformułowaniami jak np. „Byliśmy źli, ale teraz jesteśmy dobrzy”, „Łatwy zarobek, łatwe życie”, „Ciężki jest żywot na dzielni”. Barry Jenkins jednak uznał, że samo portretowanie tychże szemranych okolic to rzecz drugorzędna. Najważniejszą rzeczą będzie przedstawienie bohatera – Chirona – i jego wewnętrznej przemiany, odkrycie własnej tożsamości, poznanie rozbieżności dróg życiowych, czy nawet podważanie mitu o możliwości pogodzenia się z własną przeszłością. Główny bohater, Chiron, to przeciętny czarnoskóry chłopak z ubogiej rodziny. Będąc ciągle ofiarą uprzedzeń z powodu swojego wzrostu i biedy w rodzinie, przeżywa szykany ze strony swoich rówieśników. Już w pewnym sensie namaszczamy naszą postać na kozła ofiarnego. Uważamy, że będzie to właśnie film o przezwyciężaniu własnych słabości. Jednak splot wydarzeń czy chwil radości, grozy, odkrywania nowości – przynosi zaskakujący efekt. Ale widzimy, że nasz bohater nie radzi sobie z otaczającą go rzeczywistością. Czuje się wyobcowany. Dopiero poznanie miejscowego dilera narkotyków pozwala mu dotrzeć w głąb siebie. Bierze pod swoje skrzydła malucha, zabierając go z rąk surowej, toksycznej i wykańczającej siebie psychicznie i fizycznie matki. Poznaje podstawowe wartości życia, zaczyna dostrzegać dobro w tym świecie, niestety płacone krwią swych pobratymców. Coraz bardziej fascynuje się realiami, ale zaczyna też dostrzegać wszelkie problemy, które nieświadomie sam mógł wcześniej wywołać. Jego matka i jej wyniszczające uzależnienie od narkotyków zdobywanych – Juana, dilera narkotyków.

W filmie dostrzegam podział na trzy segmenty: rzeczy dziejące się we wczesnym dzieciństwie, w młodości oraz już w dorosłym życiu, kiedy bohater zaczyna dostrzegać blizny swojej przeszłości. Dojrzewanie i dorastanie fizyczne i co najważniejsze, psychiczne, nie jest ukierunkowane jedynie na zmianę osoby, ale też imienia bohatera. Może to symbolizować zmianę jego pozycji w społeczeństwie: od „Małego”, Chirona, aż do „Blacka”, kiedy to już jest znaczącym coś dilerem. Ciągłe powtarzanie w głowie słów: „Bądź sobą” zmusza wręcz widza do zadania pytania; „Kim jesteś, Chiron?”. Fascynacja różnymi środkami, którymi bohater może siebie wyrażać, ukazywać swoją prawdziwą naturę, prowadzi do opłakanych skutków. Zainteresowanie się już to od najmłodszych lat m. in. homoseksualizmem, pozostawia psychiczne rany – pręgi. Nie od samego uważania tego za zło, ale od konsekwencji ciekawości. Jest to bardzo ważne w kontekście poprawności politycznej. Obserwując losy naszej postaci, możemy z nią się doskonale utożsamiać. Symboliczny jest tytuł tegoż dzieła. Jego dosłowne tłumaczenie brzmi: „Blask księżyca”. Jest to aluzja do słów przytoczonych w filmie przez Juana, który powiada: „Czarnoskórzy chłopcy w blasku księżyca są niebiescy”. Trudno nie zauważyć nasycenia ekranu różnymi odcieniami niebieskiego. Z iście jaskrawego błękitu, czy też akwamaryny, przechodzimy do mrocznej i dobrze komponującej się z mrokiem niebieskości. Bohater zaczyna zatracać swoją niewinność i odkrywać mroczne fakty na temat swojej przeszłości, przez co zaczyna zatracać w sobie niewinną „chłopięcość”.

Wspomniane wcześniej nasycenie kolorem niebieskim sprawia, że kadry mogą się wydawać jednolite podczas prowadzenia historii przez jedną fazę dojrzewania bohatera. Jednak skojarzenie z innymi barwami, zabiegi operatorskie i ciągła, płynnie podążająca za bohaterem kamera, raczej zadowala widza. Muzyka uspokaja, pozwala wkroczyć w ową pustkę dnia codziennego, harmonizuje z barwami.

W filmie mamy wachlarz świetnych kreacji aktorskich. Najbardziej charakterystyczny, choć posiadający najmniej czasu ekranowego okazał się dla mnie Juan odgrywany przez Mahershalę Aliego, dla którego była to pierwsza poważna kreacja w karierze – spisał się doskonale. Zarzuca się Akademii to, że niesprawiedliwie pominęła Michaela Shannona w „Zwierzętach Nocy” (które dosyć średnio mnie zachwyciły) i nagrodziła Aliego ze względu na kolor skóry. Ale właśnie był to bardzo krótki epizod, ale jakże pamiętny! Nie można mu odmówić na pewno świetnych zdolności aktorskich. Aż trzech aktorów odgrywało postać głównego bohatera i każdy z nich spisał się na medal. Alex Hibbert, Ashton Sanders i Trevante Rhodes – każdy przedstawia inny moment z życia Chirona i każdy na swój sposób. Mimo że każdy z nich wydaje się młody, to ten najmłodszy, Hibbert zasługuje na szczególne uznanie – jego aktorstwo to jedna z najlepszych ról dziecięcych, jakie widziałem w ciągu ostatniego roku: rozkojarzenie, niemoc i ogromna wrażliwość. Takie młodociane talenty to skarb. Mamy jeszcze Naomie Harris – nominowaną do Oscara za rolę matki Chirona. Interesująca kreacja, choć, no właśnie, może i (według mnie) jedyną wadą tegoż filmu jest przerysowanie w ukazywaniu nałogu narkotykowego.

Jeżeli miałbym wybierać najlepszy film z roku 2016, to byłby to właśnie „Moonlight”. Dzieło Jenkinsa to wewnętrzny rollercoaster bez trzymanki. Możemy mieć. Film wizualnie majestatyczny, aktorsko zadowalający i według mnie słusznie nagrodzony Oscarem za Najlepszy Film. Gorąco go polecam.

Szymon Krenski

„To kwestia dotyku. W każdym innym mieście, idąc ulicą ocierasz się o ludzi, oni ocierają się o ciebie. W Los Angeles nikt cię nie dotyka. Zawsze chowamy się za metalem i szkłem. I myślę, że tak bardzo tęsknimy za tym dotykiem, że celowo się ze sobą zderzamy, żeby tylko coś poczuć.”

Tymi właśnie słowami, wypowiedzianymi przez Dona Chedle’a, rozpoczyna się „Miasto Gniewu” Paula Haggisa, które jest najbardziej znane określenia go „Najgorszym Najlepszym Filmem Oscarowym”. Wzięło się to z powodu jego kontrowersyjnej wygranej w kategorii Najlepszy film, w której okazał się lepszy od zbierającej fantastyczne opinie „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Mówi się, że melodramatyczny western o dwóch homoseksualistach nie zwyciężył ze względu na poprawność polityczną i kwestię rasizmu podjętą w „Mieście Gniewu”, który zawiera komentarz do zamieszek i obecnej sytuacji w Los Angeles. Ja jestem jednak w stanie stwierdzić, że film Haggisa zdecydowanie, ale to zdecydowanie zasługiwał na tę nagrodę.

„Miasto Gniewu” to fabularyzowany zapis 36 godzin dziejących się w Los Angeles, podczas których dochodzi do połączenia się losów kompletnie nieznanych sobie bohaterów. Pomysł na scenariusz, jak i całą historię, narodził się w głowie reżysera, który był niejednokrotnie świadkiem podobnych sytuacji przedstawionych w filmie. Od razu (najważniejsze, co trzeba powiedzieć) twórca nie polemizuje z opinią publiczną na temat uprzedzeń i postrzegania rasizmu we współczesnym społeczeństwie, ale przedstawia wewnętrzne doznania oparte na rzeczywistych wydarzeniach, który mieszańcy Miasta Aniołów na pewno znają z autopsji. Film można uznać za głos w dyskusji mieszkańców jakże zimnego, pozbawionego uczuć świata, co idealnie demonstruje początkowy monolog jednego z bohaterów. Wielowątkowość została przedstawiona w sposób jednolity, prosty. Zaznajamiamy się z coraz to kolejnymi bohaterami, kolejnymi wątkami następującymi po sobie. Nagrodzony Oscarem montaż jednak zmienia widok na sprawę. Idealnie wypunktowany czas, w którym zapoznajemy się z bohaterami: zaczynamy mieć pierwsze spostrzeżenia na ich temat, po czym oddziałuje na nas montaż , dzięki któremu dosadnie i bez znieczulenia doświadczamy konsekwencji ich czynów i decyzji. Zaburza nam to cały ogląd rzeczywistości i uświadamia, w jak bardzo ciężkich, niesprawiedliwych i nieprzewidywalnych czasach przyszło nam żyć.

Wszystko wydaje się żywe. Żadna postać nie jest traktowana jako wyjątkowa, wstawiona na siłę, czy portretowana w niewłaściwy sposób. Nie odczuwamy zaburzenia prawdziwości. Reżyser umiejętnie lawiruje między kolejnymi warstwami społeczeństwa Los Angeles. Naprowadza każdego bohatera na właściwą drogę i daje możliwość przewartościowania życia, szansę zmierzenia się z własnymi ograniczeniami. Sam film nie podejmuje jedynie tematu rasizmu (przy czym przypominam po raz kolejny pierwsze linijki tekstu), ale znieczulicy panoszącej się w dzisiejszym społeczeństwie. Wszyscy czujemy się odtrąceni przez społeczeństwo, na co wpływa m.in. właśnie ta „nadzwyczajność” bohaterów, czyli to, dzięki czemu mogą poczuć się sobą. Zdjęcia w tym filmie są majestatyczne. Ujmują całe współczesne, iście monumentalne miasto, które jednak przez pryzmat wydarzeń dziejących się w nim – traci na wartości. W czasie seansu można odczuć śladowe przypadki jawnego szantażu emocjonalnego, które w kontekście całości wydawały się dosyć przeciętne, ale na szczęście nie zniszczyły one ostatecznego efektu.

Na ekranie mamy istny festiwal świetnego aktorstwa. Pokaźnej ilości obsada, wypełniona gwiazdami ekranu, błyszczy, przy czym każdy aktor dostaje wystarczająco dużo czasu ekranowego. Dla każdego z nich na pewno było wielkim przeżyciem, jak i wyzwaniem, zmierzyć się na ekranie z własnymi ograniczeniami. Każdy zachowuje pełen naturalizm, nie gra ponad poprzeczkę i nie szarżuje dla lepszego efektu. Emocje i unosząca się w powietrzu nienawiść jest odczuwalna zza ekranu. Odkryto masę nowych talentów, a w głównej mierze rewelacyjnego Michaela Pene’a, który wydawał się najmniej zdegenerowany ze wszystkich bohaterów. Jednak największe owacje należą się następcy Jamesa Deana lat 80 – Mattowi Dillonowi. Podstarzały, doświadczony przez życie, będący zapalonym rasistą i seksistą – jest postacią o tyle odpychającą, co budzącą jednocześnie współczucie i szacunek. Jak widzimy jego wewnętrzną przemianę, żal za dokonane wcześniej okrucieństwa, dostrzegamy zmianę jego postępowania. Zasłużenie nominowany do Oscara! Ale jednak przegrał z George’m Clooney’em i jego rolą w „Syrianie”. Również świetnymi rolami odznaczyli się na ekranie m.in: lubiany przeze mnie Terence Howard, nierozpoznana przeze mnie przez pierwszą godzinę seansu Sandra Bullock, a także Don Cheadle, popularny raper Ludacris, czy wówczas jeden z najprzystojniejszych aktorów – Brendan Fraser.

Kompletnie nie zgadzam się z krytyką wobec dzieła Haggisa. Stworzył obraz, którego potrzebowaliśmy. To on miał wystarczającą odwagę, aby ukazać aktualne sprawy w takim świetle. Jednak „Miasto gniewu” jest dla mnie wielkim zaskoczeniem. Oczekiwałem zastać typowy hollywoodzki film o rasizmie, a otrzymałem coś, co zapamiętam na długo, ponieważ będzie stanowiło wzorzec ukazywania problemu rasizmu w świecie. Poleciłbym go absolutnie każdemu bez względu na upodobania, czy wiek. Absolutna perełka we współczesnym kinie!

 

Szymon Krenski


Oscar – złoty przedmiot pożądania

10 lutego 2020 od godziny 2:00 (czasu polskiego) w Los Angeles, w Dolby® Theatre (Hollywood) zacznie się 92. rozdanie najbardziej prestiżowych nagród filmowych na świecie – Oscarów. Będą to oczywiście nagrody za ubiegły rok 2019, a nazwa „Oscary 2020” symbolizuje rozdanie ich w następnym roku kalendarzowym.

Statuetka wręczania przy rozdaniu Oscarów jest wykonana w głównej mierze z cyny i pokryta 24-karatowym złotem. Przedstawia ona rycerza dzierżącego w dłoni miecz dwuręczny, który stoi na rolce filmowej o pięciu szprychach symbolizujących każdą z najważniejszych grup zawodowych w Akademii: techników, producentów, scenarzystów, reżyserów i aktorów.

Historia

Pierwsza gala rozdania Oscarów odbyła się w Hollywood Roosevelt Hotel w 1929 roku przy skromnym udziale 250 osób. Była to pierwsza ogólnofilmowa nagroda swojego czasu. Mimo że na samym początku nie cieszyła się wielkim zainteresowaniem, to stopniowo kolejne gale wzbudzały coraz większy szum, dlatego obecnie są relacjonowane przez większość stacji telewizyjnych. Rozdania najczęściej odbywają się na przełomie lutego i marca, choć zdarzały się przypadki rozdania w maju, czy listopadzie. Obecnie Oscary rozdaje się w Dolby Theatre w Hollywood w Los Angeles, a po raz pierwszy wyprawiono tam galę w 2002 roku. Na pierwszej wyłoniono zwycięzców spośród jedynie 13 kategorii, przy czym w każdej z nich ogłaszano (jak i współcześnie) po 5 nominowanych, nie wliczając obecnej kategorii Najlepszy film. Za najważniejsze kategorie uchodzą: Najlepszy Film, Najlepszy aktor pierwszoplanowy, Najlepsza aktorka pierwszoplanowa, Najlepszy reżyser oraz Najlepszy scenariusz adaptowany/oryginalny.

Oscarowi triumfatorzy

Największą wygraną podczas pojedynczej gali, na chwilę obecną, mogą poszczycić się trzy produkcje, które zwyciężyły aż w 11 kategoriach. Są nimi: „Titanic”, „Ben Hur” oraz „Władca Pierścieni: Powrót Króla”, który zwyciężył w każdej kategorii, w której był nominowany. Spośród aktorów i reżyserów z największą ilością indywidualnych nagród możemy wyróżnić: reżysera Johna Forda – 4 statuetki za reżyserię, aktorkę Katharin Hepburn – 4 statuetki za aktorstwo oraz aktorów – Waltera Brennana, Daniela Day-Lewisa i Jacka Nicholsona – z których każdy posiada po 3 Oscary za aktorstwo. Na brak wyróżnień nie mogą narzekać osoby młodsze i starsze. Najmłodszym laureatem została 10-letnia Tatuum O’Neal za rolę drugoplanową u boku swojego ojca – Ryana – w filmie „Papierowy księżyc”. Z kolei najstarszym laureatem został wyróżniony nagrodą honorową za całokształt twórczości – amerykański scenograf Robert F. Boyle.

Oscary dla Polaków

Polacy również posiadają pewne wyróżnienia. Najbardziej znanymi laureatami są reżyserzy: Andrzej Wajda i Roman Polański. Ten pierwszy został nagrodzony Oscarem Honorowym za całokształt twórczości, a drugi za reżyserię filmu „Pianista”. Mniej znanymi zdobywcami Oscarów są m.in: Leopold Stokowski – za ścieżkę dźwiękową do Disneyowskiej „Fantazji”, Allan Starski i Ewa Braun – za scenografię „Listy Schindlera”, dwukrotnie nagrodzony operator, Janusz Kamiński – za zdjęcia do „Listy Schindlera” i „Szeregowca Ryana” oraz (zapewne najważniejsze wyróżnienie dla nas) Paweł Pawlikowski za Najlepszy film nieanglojęzyczny pod tytułem „Ida”. Mimo wyłącznie jednej wygranej w tej kategorii, byliśmy nominowani do niej aż dwunastokrotnie. Filmy, które dostąpiły tego zaszczytu, to: „Nóż w wodzie” Romana Polańskiego, „Faraon” Jerzego Kawalerowicza, „Potop” Jerzego Hoffmana, „Ziemia Obiecana” Andrzeja Wajdy, „Noce i dnie” Jerzego Antczaka, „Panny z Wilka”, „Człowiek z żelaza” oraz „Katyń” Andrzeja Wajdy, „W ciemności” Agnieszki Holland oraz dwa filmy Pawła Pawlikowskiego „Ida” (nasz jedyny laureat) i „Zimna wojna”, a w tym roku „Boże Ciało” Jana Komasy.

Tegoroczne nominacje

Tegorocznymi największymi zwycięzcami pod względem nominacji są:

„Joker”, który zdobył aż 11 nominacji

„1917”, „Irlandczyk” oraz „Pewnego razu… w Hollywood” z 10 nominacjami

„Jojo Rabbit”, „Parasite”, „Małe kobietki” oraz „Historia małżeńska” z 6 nominacjami.

Za największych przegranych tegorocznych nominacji można z pewnością uznać:

„Nazywam się Dolemite”(szczególnie kostiumy i aktor pierwszoplanowy – Eddie Murphy), „Rocketman” (aktor pierwszoplanowy – Taron Egerton), „Portret kobiety w ogniu” (film nieanglojęzyczny), „Ślicznotki” (aktorka drugoplanowa – Jennifer Lopez), „To my” (szczególnie aktorka pierwszoplanowa – Lupita Nyong), „Kłamstewko” (aktorka drugoplanowa – Awkwafina), „Apollo 11” (pełnometrażowy film dokumentalny), „Podły, okrutny i zły” (aktor pierwszoplanowy – Zac Efron), itd.

Oto pełna lista nominacji Oscarowych 2020:

Najlepszy film (9)

1917                     Historia Małżeńska         Irlandczyk

Jojo Rabbit          Joker                                  Le Mans ’66

Małe kobietki     Parasite                             Pewnego razu… w Hollywood  

Najlepszy aktor pierwszoplanowy (5)

Antonio Banderas Ból i blask               Jonathan Pryce Dwóch papieży

Adam Driver Historia małżeńska             Joaquin Phoenix Joker

Leonardo DiCaprio Pewnego razu… w Hollywood

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa (5)

Charlize Theron Gorący temat                  Cynthia Erivo Harriet

Scarlett Johansson Historia małżeńska     Renée Zellweger Judy

Saoirse Ronan Małe kobietki

Najlepszy aktor drugoplanowy (5)

Tom Hanks Cóż za piękny dzień                   Anthony Hopkins Dwóch papieży

Al Pacino Irlandczyk                                    Joe Pesci Irlandczyk

Brad Pitt Pewnego razu… w Hollywood

Najlepsza aktorka drugoplanowa (5)

Margot Robbie Gorący temat                    Laura Dern Historia małżeńska

Scarlett Johansson Jojo Rabbit                 Florence Pugh Małe kobietki

Kathy Bates Richard Jewell        

Najlepszy reżyser (5)

Sam Mendes 1917                              Martin Scorsese Irlandczyk

Todd Phillips Joker                              Joon-ho Bong Parasite

Quentin Tarantino Pewnego razu… w Hollywood

Najlepszy scenariusz oryginalny (5)

1917                                                    Historia małżeńska

Na noże                                               Parasite

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepszy scenariusz adaptowany (5)

Dwóch papieży                                  Irlandczyk

Jojo Rabbit                                         Joker

Małe kobietki

Najlepszy film nieanglojęzyczny (5)

Boże Ciało Polska                               Ból i blask Hiszpania

Kraina Miodu Macedonia Północna    Nędznicy Francja

Parasite Korea Południowa

Najlepsza charakteryzacja i fryzury (5)  

1917                                                   Czarownica 2

Gorący temat                                    Joker

Judy

Najlepsza muzyka oryginalna (5)

1917                                                   Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Historia małżeńska                          Joker

Małe kobietki

Najlepsza piosenka (5)

Harriet Stand Up                                   Kraina lodu II Into the Unknown

Przypływ wiary I’m Standing with You’   Rocketman (I’m Gonna) Love Me Again

Toy Story 4 I Can’t Let You Throw Yourself Away

Najlepsza scenografia (5)

1917                                                                    Irlandczyk

Jojo Rabbit                                                          Parasite

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepsze efekty specjalne (5)

1917                                                                      Avengers: Koniec gry

Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie      Irlandczyk

Król Lew

Najlepsze kostiumy (5)

Irlandczyk                                                             Jojo Rabbit

Joker                                                                     Małe kobietki

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepsze zdjęcia (5)

1917                                                                      Irlandczyk

Joker                                                                     Lighthouse

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepszy długometrażowy film animowany (5)

Jak wytresować smoka 3                                  Klaus

Praziomek                                                           Toy Story 4

Zgubiłam swoje ciało

Najlepszy dźwięk (5)

1917                                                                     Ad Astra

Joker                                                                    Le Mans ‘66

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepszy montaż (5) 

Irlandczyk                                                            Jojo Rabbit

Joker                                                                   Le Mans ‘66

Parasite          

Najlepszy montaż dźwięku (5)

1917                                                                   Gwiezdne wojny: Skywalker. Odrodzenie

Joker                                                                   Le Mans ‘66

Pewnego razu… w Hollywood

Najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny (5)

Amerykańska fabryka                                     For Sama

Kraina miodu                                                    Krawędź demokracji

The Cave: szpital w ogniu

Najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny (5)

In the Absence                                                  Learning to Skateboard in a Warzone (If You’re a Girl) Pokonani przez życie                                       St. Louis Superman

Walk Run Cha-Cha

Najlepszy krótkometrażowy film aktorski (5)

Brotherhood                                                     Nefta Football Club

Saria                                                                   Siostra

The Neighbors’ Window

Najlepszy krótkometrażowy film animowany (5)

Córka                                                                 Hair Love

Kitbull                                                                Mémorable

Siostra

 

Z niecierpliwością czekamy na już 92. rozdanie, by dowiedzieć się o tegorocznych zwycięzcach.

 

S.K. i M.P.

Nietypowe stylizacje Oscarowe 2019
znajdziesz tutaj

 


Gdy tylko usłyszałem, że wychodzi kolejny film Eastwooda, to już wiedziałem, że w dniu premiery będę w kinie i tak się stało. Byłem, zobaczyłem i oto recenzja!

„Richard Jewell” to, jak już wspomniałem, najnowszy film Clinta Eastwooda, oparty na prawdziwej historii, w której poznajemy Richarda Jewella jako ochroniarza, który dzięki swoim metodom zapobiega dużej ilości ofiar w Atlancie latem 96′. Początkowo wzięty za bohatera, Richard zostaje stopniowo zamieniany przez FBI i Media w terrorystę, którym oczywiście nie jest.

Jeśli chodzi o wrażenia ogólne, ten film był jednym z najbardziej wyczekiwanych w tym roku przeze mnie. Ilekroć Eastwood robi jakiś nowy film, staram się go obejrzeć i na szczęście się nie zawiodłem. „Richard Jewell” to kawał solidnego kina, które mocno chwyta za serce i potrafi u niejednej osoby wywołać łzy. Śmiało dałbym temu filmowi dużo więcej nominacji do Oscara, bo przypomnijmy – został nominowany w jednej kategorii, której zapewne i tak nie wygra, bo to, co Laura Dern (nominowana do nagrody dla najlepszej aktorki drugoplanowej) zrobiła w „Historii Małżeńskiej” przechodzi wszelkie oczekiwania). Jednak przejdźmy do samego filmu – Eastwood dokładnie się orientuje, jak powoli zbudować napięcie w filmie i już tutaj wiem, że wielu osobom może się to nie spodobać (bo jest nieciekawe, nudne), ale dla mnie jest to świetne tworzenie klimatu. Tempo akcji czasami wręcz przypominało mi nawet to w „Bożym Ciele” Komasy, czyli powolne konstruowanie intrygi i kształtowanie relacji między bohaterami aż do wielkiego finału. Eastwood także porusza w swoim najnowszym filmie ważny temat niesprawiedliwości wobec ludzi z tzw. niższej klasy, bo jego główny bohater to taki gruby outsider (wierny swojej ojczyźnie i panującej w niej władzy, mimo że do końca nie jest sprawiedliwa), oczywiście mieszka z matką w małym domu, raczej nie stać go na nie wiadomo jakich prawników, więc FBI to wykorzystuje, przy okazji podstępnie podając to do mediów. Na szczęście bohater spotyka pomocną postać graną przez Sama Rockwella. Film przede wszystkim pokazuje nam, że czasami możemy upaść, ale nie wolno się poddawać. Niesprawiedliwość zawsze była i będzie, ale da się z nią walczyć. Poza tym sytuację Jewella można jak najbardziej utożsamić z dzisiejszymi czasami, sytuacją, którą widzimy na co dzień.

Aktorsko ten film również wypada kapitalnie, śmiało dałbym nominację do Oscara przynajmniej Paulowi Walterowi Hauserowi, bowiem gra to MISTRZOSTWO. Sam Rockwell to Sam Rockwell – jest świetny od początku do końca. Wreszcie Kathy Bates (nominacja do Oscara) – świetna dramatyczna w roli zdezorientowanej matki, która nie ma pojęcia, jak pomóc synowi w nieszczęściu. Reszta obsady to także kawał dobrej roboty, wszyscy idealnie pasują do swoich ról.

Muzyka idealnie gra z tempem akcji. Zresztą od strony wizualnej jest także bardzo dobrze. Widać, że autor zna się na rzeczy i ma konkretną wizję przedstawienia tych niezwykle tragicznych wydarzeń.

Mnie osobiście film ”Richard Jewell” bardzo przypadł do gustu. Kawał świetnej opowieści, która w sugestywny sposób pokazała spojrzenie na tamte czasy jak i te obecne z punktu widzenia zwyczajnej jednostki, jednocześnie tworząc świetną, dramatyczną opowieść o wzlotach i upadkach… Gorąco polecam wybrać się do kina, tym bardziej że film można oglądać od 24 stycznia na dużym ekranie.

Mikołaj Pęski

Moja ukochana saga właśnie dobiegła końca, historia wielu pokoleń się zakończyła, trudno mi wyrazić słowami uczucia z tym związane… Więc narasta pytanie, czy godnie pożegnaliśmy Skywalkerów?

Film „Gwiezdne Wojny Skywalker. Odrodzenie” opowiada ponownie losy grupy Ruchu Oporu walczącej z Najwyższym Porządkiem. To, co za chwilę powiem, będzie naprawdę ciężkie… Dziewiąta część Gwiezdnych Wojen okazała się nie tylko słabym zakończeniem 42-letniej historii, a także jednym z największych rozczarowań tego roku, a może i dekady. Mimo że pamiętam siebie zadowolonego po wyjściu z seansu, jednak, gdy coraz więcej o tym myślę, jest gorzej. Film jest napchany masą nowych wątków, co za tym idzie, nowo wprowadzonych postaci, tylko PO CO?! skoro na nie i tak nie ma czasu w filmie.

Największym zarzutem jest fakt, iż reżyser za szybko chce skończyć ten film. Nie mamy absolutnie żadnej chwili, żeby zrozumieć bohaterów i wczuć się w klimat, co skutkuje brakiem emocji, a to jest najgorsza rzecz, jaka mogła się przytrafić. Oryginalna trylogia, czyli części 4,5,6, tworzyły tak świetny nastrój, klimat, że ja osobiście przeżywałem każdą scenę. Nawet prequelom (części 1,2,3) nie można odmówić dozy emocji. Zaś tutaj przy scenach, przy których powinniśmy się bać, śmiejemy się z nieudolności twórców.

Nie sposób nie poruszyć ważnej kwestii, dla której prawdopodobnie ten film nie wypalił; mianowicie chodzi o reżysera. Część 7 pod swoje skrzydła wziął J.J. Abrams, zaś 8 – Rian Johnson, a tu powraca ten pierwszy. Więc widać już pewien konflikt, jeśli chodzi o pomysł na realizację, bo nie ma wspólnej wizji filmu. J.J. Abrams próbuje tutaj „zabić” większość pomysłów Johnsona z 8 części i pozmieniać je całkowicie. Więc nie dość, że musimy zrobić dziewiątą część, to jeszcze pododawać coś, żeby ósma część wyglądała lepiej (w zamyśle Abramsa rzecz jasna). Jak można było się spodziewać, wyszło fatalnie. Rozumiem sytuację, że nie jest to takie proste posklejać tyle wątków na przestrzeni ponad 40 lat i do tego dodać coś do poprzedniej odsłony, ale jak już ktoś się za to zabiera, musi wykonać to dobrze, jednak widać że jedyne, czego chciał reżyser, to skończyć film jak najszybciej i otrzymać wypłatę. Poza tym część dziewiąta ma masę różnych dziur logicznych. Już powrót wielu starych postaci jak na przykład Sheeva Palpatine’a wydaje się niedorzeczny. Nienawidzę, że w taki sposób ktoś żeruje na nostalgii widzów, bo znamy tę postać i fajnie, że znów ją zobaczymy, więc będzie można się przejść do kina i dać twórcom trochę pieniędzy. Nie! Nie dajcie się oszukać! Jak wcześniej kochałem postać wykreowaną przez Iana McDiarmida, tak tu strasznie mi zbrzydła. Aktorzy zbytnio nie mają co robić poza tym, co robili w poprzednich częściach; praktycznie żadnych przemian, a jak już są, to przemiany te następują gwałtownie i nie mają żadnego sensu.

Mimo że na razie narzekam, są jednak jakieś małe plusy, np. nowe czy też stare lokacje, bo one wyglądają po prostu pięknie (tylko szkoda, że nie ma na nie czasu).

Efekty specjalne są na bardzo wysokim poziomie, zresztą w „Gwiezdnych Wojnach” zawsze tak było. Muzyka Johna Williamsa idealnie gra z tempem akcji.

Podsumowując, nie jest to zasłużony koniec sagi szczególnie dla widzów, którzy „siedzą w niej” od dłuższego czasu. Mnóstwo głupotek, bezsensownych scen, na które i tak nie ma czasu, bo trzeba wszystko domknąć w dwie i pół godziny. Z pewnością nie jest to najgorszy film, jednak wywołuje on wielkie rozczarowanie, więc jeśli chcecie pójść na blockbuster, żeby zobaczyć  kino bez żadnej wielkiej filozofii, z walkami na miecze świetlne i nie zwracacie uwagi na te rzeczy, co ja, to śmiało idźcie, ale jak dla mnie to jest pozbawione emocji COŚ osadzone w świecie Star Wars. Raczej jest to najgorsza część najnowszej trylogii Star Wars (choć nie jestem fanem 7 i 8 części) i zarazem wielki ZAWÓD…

Mikołaj Pęski kl. Ib

Uważany przez wielu za najwybitniejszego piłkarza w historii. Piłkarza, który zrewolucjonizował sport, jak i samo postrzeganie piłkarza. Jego najwspanialsze zwody i bramki do dziś są analizowane przez dziennikarzy sportowych i znawców. Przed nami odkrywa się pierwsza, jaśniejsza strona medalu, na którym widnieje postać Diego Armando Maradony. Niestety, nie można zakryć blizn przeszłości.
Po przedstawieniu awersu, niestety konieczne jest zaprezentowanie rewersu sławy „Boskiego Diego”; liczne skandale obyczajowe, cudzołóstwa, uzależnienie od narkotyków, bliskie kontakty z neapolitańską mafią… Reżyser Asif Kapadia w ostatniej części swojej trylogii o straconych gwiazdach, „bierze na tapetę” postać Diego Maradony w swoim filmie „Diego”. Dokumentalista miał zróżnicowane możliwości ukazania sylwetki „Boga Piłki”. Mógł sprowadzić na niego nagłą, jakże uzasadnioną krytykę widza, który wyrażałby swoje oburzenie, a jednocześnie żal, jak również mógł uczynić z Maradony antybohatera ukazanego w dosyć pozytywnym świetle. O dziwo, oraz co najważniejsze, reżyser obrał zupełnie inny
kierunek.

Podobnie jak w swoich poprzednich produkcjach, twórca nie poprzestaje na samym ukazaniu owego awersu i rewersu sławy, ale prezentuje nam również konflikt emocjonalny toczący się
na płaszczyźnie życia prywatnego. Poznajemy Diego jako sympatycznego, perspektywicznego i dobrze rokującego piłkarza, którego wir zdarzeń w świecie piłki nożnej ciągnie do osiągnięcia sukcesu we Włoszech, a dokładniej w Neapolu. Wcześniej; wiecznie zatroskany o rodzinę kochający mąż, a teraz człowiek o prymitywnym charakterze ze skłonnością do autodestrukcji. Czy to zależy od miejsca, w którym przebywa? Absolutnie nie! Diego jest uwielbiany przez kibiców, i sam staje się największą
gwiazdą całej ligi włoskiej. Święci triumfy w swoich obydwóch najważniejszych drużynach: reprezentacji Argentyny oraz w drużynie Napoli. Nazywany już następcą Pelego – odnajduje się w nowym środowisku. Potem dzieje się rzecz najważniejsza. Czas poświęceń. Maradonę nachodzi chęć „zabezpieczenia” swojej rodziny przed wszelkim niebezpieczeństwem, więc zaczyna się obracać w niewłaściwym
towarzystwie. Wychodzi na jaw pewna szokująca rzecz: istnieją dwie różne osoby w jednym ciele.

Mamy Diego – kochającego ojca i wspaniałego piłkarza oraz Maradonę – duszę towarzystwa z tendencją do zaglądania do butelki i zażywania niepożądanych rzeczy.

Zaczyna się zaostrzać konflikt emocjonalny. Półfinał Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej 1990 – Argentyna mierzy się z Włochami. Maradona w jednym momencie może stać się wrogiem publicznym nr 1 w całych Włoszech. Czy zdobędzie szansę ponownego uniesienia pucharu, czy oszczędzi sobie nagonki i uniknie przyszłych konsekwencji we Włoszech? A co wtedy z jego najukochańszą – Argentyną? Tam mogliby go teraz znienawidzić.

Rezultat jest fatalny dla Diego. Strzela jednego z decydujących karnych w konkursie i ostatecznie eliminuje Włochy, a sama Argentyna później przegrywa w finale z RFN.

Maradona z największego boga staje się największym wrogiem. Życie Maradony zaczyna zmierzać ku upadkowi.

Kontrast w ukazywaniu dawnego ulubieńca Napoli idealnie się równoważy. Nie czujemy do niego ostatecznego żalu ani chęci wyrażenia oceny: „Klawy był z niego gość”. Urywki z późniejszego życia
Maradony idealnie kształtują klamrę kompozycyjną filmu. Kiedy na początku widzieliśmy eksperta od dziurawienia bramek przeciwników, to teraz możemy ujrzeć człowieka w kwiecie wieku, doświadczonego przez życie albo zmarnowanego przez nie, futbolisty z poważną nadwagą, który skomle do kamer o jedno: o dodatkową szansę, o możliwość przywrócenia mu dawnego życia, a w szczególności, o ponowną możliwość pozostania „Diego”. Iście po mistrzowsku poprowadzony szantaż emocjonalny na widzu.

Kapadia przeszedł samego siebie. Po obejrzeniu „Senny” już myślałem, że nikt i nic nie pobije tamtego dokumentu. Jednak trzeba pamiętać o jednym: Maradona wciąż żyje, więc mógł się podzielić z reżyserem swoimi spostrzeżeniami na temat własnego życia, co mogło znacznie pomóc w tworzeniu filmu. Zapewne będę odczuwał żal, z racji tego że jest to ostatnia już część sagi Kapadii… Mimo że nie obejrzałem jeszcze nagrodzonej Oscarem „Amy”, to wciąż chętnie wyczekuję kolejnych produkcji dokumentalnych od tego Reżysera.

Szymon Krenski kl. Ib

Dozowanie przekazu w dokumentach jest trudne. Popadnięcie w euforię przez twórców nad czynami nadludzkimi, bądź szkalowanie wizerunku danej osoby przez nich, może spowodować kompromitację twórczą. Dokumentaliści próbują zachować obiektywizm, popierać swoje wypowiedzi sprawdzonymi informacjami, drogą dedukcji, czy również,  opierać się na zdaniu osób obeznanych w danym temacie. W przypadku biografii jakiegoś człowieka sprawa ta wygląda inaczej. Reżyser próbuje wyprowadzić na światło dziennie informacje, budując wizerunek osoby będącej trzonem całego filmu.

Jednym z najciekawszych współczesnych dokumentarzystów jest Asif Kapadia. To reżyser trudniący się przedstawianiem niezwykłych osób w odmienny, dostojny sposób. Zwizualizować można to tak, że: pochodzi Asif do pomnika ikony, legendy i odnajduje wszelkie rysy, w postaci blizn przeszłości na nim, zachowując przy tym pełną neutralność.
Twórca niezwykłej trylogii opisującej życie tych, którym sława zniszczyła życie oraz otworzyła oczy na to, iż człowiek jest istotą śmiertelną. W pierwszej części swojej trylogii przedstawił  legendę Formuły 1 – Ayrtona Senny. Człowieka uznawanego przez wielu ekspertów wyścigów za najwybitniejszego kierowcę rajdowego w historii. Tragicznie zmarłego w 1994 r. na Torze w Imoli.
Pierwsza część jego trylogii – Senna – to film, który zapamiętam na długo. Odmienił moje zdanie na temat filmu dokumentalnego. Tak naprawdę jest to pierwszy znany dokument biograficzny, który wyszedł w XXI wieku. Wcześniej: prym wiodły wątki mające na celu skompromitowanie USA. W głównej mierze jest to zasługa Michaela Moore’a, który zaczął obnażać wszelkie pojęcia i doktryny wywołujące wszelkie kontrowersje w Stanach Zjednoczonych. Powiązania rządu amerykańskiego z wydarzeniami z 11 września, legalizacja broni przez Amerykanów, która wyłącznie uosabia ich własny lęk przed sobą, pojęcie kapitalizmu, przy którym szybciej pasowałby termin „feudalizm” – takie tematy były wtedy wiodące.

Można spostrzec, że wraz z premierą „Senny”, rozpoczęła się panująca po dziś dzień moda na biografie znanych ludzi. Otrzymujemy produkcje o coraz to różniejszych osobistościach. Całą tę modę zapoczątkował film o największej legendzie Formuły 1, którego droga do sławy oraz tragicznie zakończony los, uczyniły z niego legendę tego sportu.
Odkryłem pewną ważną właściwość tego filmu. Przed seansem absolutnie nie interesowała mnie sylwetka Senny, a po jego obejrzeniu – stałem się wręcz jego fanatykiem.
Niepowtarzalną umiejętnością reżysera jest umiejętność zainteresowania widza daną osobowością Widza musi zaintrygować przedstawiana mu postać. Musi odnaleźć pewne zrozumienie z tą osobą.
Przedstawiana od podstaw historia legendy, została wzbogacona o wcześniej niepublikowane archiwalne dokumentacje jego życia, tworząc przejmujący i oryginalny sposób przedstawienia jego drogi na szczyt.

Osiąganie szczytów oraz gonitwa za własnymi marzeniami, tak w skrócie można ocenić sposób postępowania Senny. Powiada on, że nie uznaje on żadnych autorytetów oraz idoli, tylko uważa się za kowala własnego losu. Nie uznaje żadnej nadzwyczajnej postawy oprócz odwagi oraz pasji, która ostatecznie wywindowała go na szczyty. Dostrzegamy zależności pomiędzy słowami wypowiadanymi z ust współpracowników, przyjaciół i rodziny Senny. Portretują oni go jako krnąbrnego młokosa, nie zdającego sobie sprawy z rangi swojej sławy, jednocześnie mogącego zdobyć wszystkie szczyty.
Pochłaniająca go sława, uderzająca w jego życie prywatne i publiczne, popycha go do coraz to intensywniejszej walki o utrzymanie się na piedestale.  Legenda F1 zaczyna odczuwać  niepokój. Intensywna praca na torze wręcz szarpie jego nerwy. Swoją pracą dąży do perfekcji. Owe dążenie do perfekcji i bycie oślepionym na możliwe złe zakończenie kończy jego życie podczas feralnego wyścigu w Imoli 1 maja 1994 r.
Trudno jest przedstawić postać Senny jednowymiarowo. Jego wybitne osiągnięcia za młodu skutkowały coraz to większą presją  na niego. Jednocześnie nie odczuwał  potrzeby bycia najlepszym na świecie, ale dążył do tego, żeby wciąż istnieć. Reżyser  ukazuje nieład w postępowaniu Senny dzięki montażowi, będącemu głównym narzędziem reżysera. Twórca skutecznie obnaża nędzny los bohatera, tłumacząc również jego postępowanie.

Pierwsza część trylogii Asifa Kapadii jest filmem nie tyle, co świetnym, ale i ważnym. Został on prekursorem kolejnych filmów dokumentalnych o znanych osobach. Reżyser w dobitny sposób ukazuje błędy młodości Senny, oraz skutki jego niewłaściwego postępowania i prowadzenia swojej kariery. Otrzymaliśmy film, który tak naprawdę – ukazuje nam dwie sylwetki. Ayrtona Sennę, nowicjusza w F1, chłopaka wiecznie zapatrzonego w jeden punkt – będący wywyższeniem się ponad swój biedny naród. Oraz: typowego młokosa z Brazylii, chcącego jakkolwiek osiągnąć sukces, jednocześnie pochodząc z kraju, w którym według wielu ludzi  – jedyną drogą na osiągnięcie sukcesu jest piłka nożna.
Wzbogacony o różnorakie, iście wirtuozerskie zabiegi montażowe (Nagrodzone nagrodą BAFTA) tworzą nam obraz, który na pewno pozostanie na ustach wielu widzów.

Szymon Krenski kl. 1b

 

Film „Corpus Christi” zwany „Bożym Ciałem” to najnowsze dzieło Jana Komasy znanego głównie z „Miasta 44” oraz „Sali samobójców”. Tym razem opowiada nam losy 20-letniego Daniela, który po warunkowym zwolnieniu z poprawczaka wykorzystuje sytuację i pod przebraniem księdza zostaje miejscowym duszpasterzem małego miasteczka.

W ogólnym rozrachunku film jest naprawdę dobry. Nie tylko świetnie pokazuje przemianę głównego bohatera, ale także wygląd współczesnych miasteczek, małomiasteczkowych kościołów.

Nie widać tam żadnego bogactwa, a raczej ubóstwo. Strata, jaką ponieśli mieszkańcy tej miejscowości, jest nie do opisania, więc ich działania są jak najbardziej zrozumiałe. Początkowa niechęć tych ludzi do nowego księdza wydaje się zrozumiała. Trzeba przyznać, że często można się spotkać z takimi zachowaniami. Jednak niespodziewanie niechęć zaczyna przeradzać się w wielką sympatię do głównego bohatera, a jego przemiana robi się tutaj coraz bardziej widoczna. Już nie jest to niegrzeczny chłopiec z poprawczaka, aczkolwiek cały czas ulega różnym pokusom. Jego relacje z mieszkańcami wydają się normalne. Jednakże bohater nie spodziewał się , że trafi w sam środek afery toczącej się tam już od pewnego czasu. Same „występy” bohatera w roli księdza to jedna wielka improwizacja, ale mimo wszystko skuteczna. Widzimy tutaj wir różnych wydarzeń, a wplątane w nie są różne etapy rozwoju bohatera związane z samym kościołem, zaczynając od zwykłej mszy, kończąc na pogrzebie. Film świetnie ukazuje codzienne wydarzenia. Najlepsze jest jednak to, że wszystkie, choćby najmniejsze wątki, na koniec sklejają się w logiczną całość. Nie widać tu żadnej chaotyczności, choć jest parę drobnych momentów, które nieco zwalniają tempo akcji, ale da się i tak bez problemu obejrzeć całość. Dialogi są jak najbardziej autentyczne, więc my jako widzowie rzeczywiście myślimy, że w prawdziwym świecie również mogłyby tak brzmieć.

Bartosz Bielenia w głównej roli jest rzeczywiście świetny. Jego metamorfoza, pokazanie tej wielkiej przemiany wychodzi mu świetnie. Oczywiście także się stresuje podczas swoich pierwszych obowiązków, ale z czasem zaczyna nabierać wprawy. Bardzo podobały mi się jego interakcje z postacią graną przez Łukasza Simlata. Widać, że jest to dla niego wielki autorytet, nawet pokazuje to podczas pierwszej odprawianej przez siebie mszy. Samej postaci wykreowanej przez Simlata też zależy na głównym bohaterze, zauważa to już podczas swoich kazań w zakładzie poprawczym. Do tego wiele świetnych (poza Simlatem) postaci drugoplanowych z Aleksandrą Konieczną na czele, która cały czas odczuwa wielką stratę i nie może się z tym pogodzić ani przyznać innym racji, czyli bardzo zadziorna postać, która nigdy nie odwoła swojej decyzji i nie przyzna innym racji nawet, jeśli sama jej nie ma. Do tego dziewczyna wpływająca dość znacząco na naszego bohatera – Eliza, po której widać, że naprawdę potrafi grać i wychodzi tu bardzo dobrze. Dużo lepiej niż Wiktoria Wolańska z „Legionów”. Jej interakcje z innymi wypadają świetnie. Mamy jeszcze starego kolegę z poprawczaka, proboszcza, wdowę czy wójta – i te postacie jak najbardziej są potrzebne i wychodzą tak jak powinny. Świetnie jest pokazany ich wpływ na głównego bohatera. Doceniam także epizodyczną rolę Dariusz Starczewskiego, w roli ojca, który stracił syna i nie może się z tym pogodzić, a nasz ksiądz próbuje mu pomóc, pomagając mu wyrzucić z siebie negatywne emocje.

Muzyka w filmie jest świetna, idealnie grająca z tempem akcji, z poczynaniami naszego bohatera. Ogólnie sama historia jest świetnie napisana. Początkujący Mateusz Pacewicz ma ogromny talent do pisania scenariuszy. Fabuła ma sens, tym bardziej że jest inspirowana prawdziwymi zdarzeniami. Scenariusz jest naprawdę wciągający, bardzo dopracowany. Można tylko gratulować scenarzyście, obdarzonemu wielkim talentem i już czekam na następne filmy na podstawie jego scenariuszy. Montaż, ruchy kamery wyglądąją efektownie. Widać to na przykład w scenie pierwszej mszy, kiedy kamera powoli oddala się i odsłania całą posturę księdza. Zdjęcia i scenografia doskonałe, sposób pokazania miasteczka, religijności jego mieszkańców, ludzi niezbyt zamożnych i nie do końca szczęśliwych. Kościoły, mury – to wszystko wygląda nieciekawie, ale tak właśnie powinno wyglądać. Prawda musi być pokazana, żeby było realistyczniej i Piotrowi Sobocińskiemu za to dziękuję.

Bardzo polecam wybrać się na „Boże Ciało” może i nie wygra żadnych Oscarów, bo jest zbyt duża konkurencja choćby w postaci hiszpańskiego „Ból i blask” czy koreańskiego „Parasite” , ale i tak możemy być dumni, że w tym roku powstał tak świetny polski film, na którego podstawie Amerykanie zamierzają zrobić serial. Ja radzę się wybrać do kina, jest to sto razy lepsze polskie kino niż tegoroczna „Polityka” czy nawet ekranizacje historyczne: „Legiony” lub „Kurier”.

Mikołaj Pęski kl. 1 b

Impreza jaką było Euro 2012, którą współorganizowaliśmy z Ukrainą, była szczytowym osiągnięciem pracy PZPN-u. Uważaliśmy, że poziom ogólny naszej reprezentacji może już jedynie piąć się ku górze. Nasze oczekiwania były ogromne. Mieliśmy za zadanie ukazać się z jak najlepszej strony. Szybując wzrokiem, już widzieliśmy nad naszą kadrą transparent „Orły Smudy”. Prezes PZPN, Grzegorz Lato, żywa legenda polskiej piłki, obiecywał nam sukcesy porównywalne do wyczynów Kazimierza Górskiego, za którego czasów byliśmy światową potęgą piłki nożnej, a sam Zbigniew Boniek, był bliski zdobycia Złotej Piłki
Wszyscy dobrze wiemy, jak wielką kompromitacją wykazaliśmy się na boisku. Brak jakiejkolwiek wygranej. O ile rozmach, jak i organizacja stały na światowym poziomie, to nasze umiejętności na boisku, szybko zweryfikowały nasze  ambicje.
Słynna przyśpiewka – „Polacy, nic się nie stało”, stała się natychmiastowym hitem, którym mieliśmy otrzeć łzy po naszym sromotnej kompromitacji.

W tym pamiętnym roku Euro 2012, wyszedł film Marcina Koszałki „Będziesz legendą, człowieku”, który spotkał się z natychmiastową falą krytyki z uwagi na prowokacyjny przekaz i tematykę. Autor śledził losy kadry „od kuchni”, dobitnie ukazując wszelkie spostrzeżenia naszych kadrowiczów na wszelkie niedogodności w postaci: „starych wyjadaczy” farbowanych lisów i młodzików.
Codzienność zawodową i prywatną naszych kadrowiczów śledzimy trzeba odrębnymi punktami widzenia: Damiena Perquisa – Francuza niemającego zbyt wielkiej wiedzy na temat zawiłości języka polskiego, oraz związanego z kadrą jedynie dzięki swoim domniemanym umiejętnościom sportowym, Marcina Wasilewskiego – doświadczonego, prawdziwego Polaka, będącego u schyłku kariery, wierzącego w sukces reprezentacji podczas swojego ostatniego turnieju, oraz Grzegorza Laty – wiecznego marzyciela, który w drewnie widzi potencjalne złoto.
Autor dokumentu zadaje nam jedno, ale za to bardzo intrygujące pytanie: „(czy aby na pewno) Nic się nie stało?”

Zostajemy wrzuceni w czas  euforii – ogłoszenie organizatorów Euro 2012. Wszechobecna radość maskuje prawdziwy stan naszej kadry, który krótko mówiąc, nie wzbudza pozytywnych emocji. Polska drużyna to kompletny miszmasz: starzy, niby jeszcze jarzy, oraz ogrom „farbowanych lisów”, czyli piłkarzy, ponoć związanych z Polską, aczkolwiek niemających  zbyt wielkiego pojęcia na temat swojej ojczyzny, swojej dumy. Posiadając trzy odrębne punkty widzenia, idealnie możemy dostrzec wszelkie zależności i wymagania na przeciwległych liniach. Od zagranicznych „grajków” oczekujemy wypełnienia  ich obowiązku, który im został nałożony po otrzymaniu szansy ogólnego zaistnienia, jaką jest powołanie do kadry. Starsi muszą się wywiązać ze swojego obywatelskiego obowiązku i wypełnić wymagania sztabu szkoleniowego. Prezes Lato przez cały film donośnie i dosadnie wyrażał swoje niezadowolenie, przywołując grę, którą widział za swojego młodu. Przez cały metraż towarzyszą nam animowane i archiwalne pojedyncze sceny, mające przywoływać poziom dawnej reprezentacji oraz sugestywnie sportretować nasz występ. Namacalne i gwałtowne wciskanie „(nie)przyjaciół” do zespołu skutecznie niszczy atmosferę w szatni i poza boiskiem. Dominuje na ekranie postać Damiena Perquisa, który został w pewien sposób namaszczony na najważniejszy element filmu (znajduje się  na plakacie). Jest on idealnym przykładem nieskutecznie spolonizowanego osobnika. Władze chcą mu wepchnąć sztandar z flagą Polski do ręki i i wysłać do boju, kiedy on tymczasem  naprawdę próbuje na różne możliwe  sposoby przyswoić wiedzę o Polsce. Z pewnym współczuciem obserwujemy losy bohaterów, gdyż dana im była ziemia obiecana, na której, nie nauczyli się żyć.

Twórca nie pozostawia nas w niepewności. Była to kompletna boiskowa kompromitacja na ogromną skalę. Aczkolwiek, tutaj nie powinniśmy winić aktorów pierwszoplanowych, naszych pierwszych skrzypiec. Trudno nie było odnieść wrażenia, że rola selekcjonera przerosła Smudę. Stanąwszy naprzeciw popiersia Kazimierza Górskiego, nie zdołał utrzymać na barkach wymagań wobec swojej osoby.  Powinniśmy również śmiało wątpić w słuszność urzędowania Prezesa Grzegorza Laty.Władze PZPN umiejętnie rozprowadziły całą winę za porażkę na zawodników. Naszych bohaterów, naszych autorytetów, którym kibicujemy, którym życzymy sukcesów.
Powód kontrowersji wokół filmu jest jasny: nie wierzyliśmy w rację reżysera, który dobitnie ukazał problemy piłkarskie. Problemy, które po zinfiltrowaniu w zapewne każdej reprezentacji, oraz ukazane na świetle dziennym, mogłyby wywołać podobne zamieszanie, co w naszym przypadku. Diego Armando Maradona przywykł mawiać pewne niepowtarzalne, które stały się faktem po serii wydarzeń z udziałem „Boskiego Diego” – „Futbol… to brudna gra”. Maradona stanąwszy się bogiem, zaczął się stacząć przez wyjście na jaw ogromu kontrowersji i skandali ze swoim udziałem. Zaczął być postrzegany za cień samego siebie. Jego postawa miała wpływ na całą reprezentację Argentyny, której Diego był wiodącą postacią. Władze reprezentacji Argentyny maskowały problemy Argentyny bez Diego, tłumacząc słabą dyspozycją pozostałych piłkarzy. Będąc pod naporem negatywnych komentarzy, nastąpiło do rozpadu jednej z największych reprezentacji w historii piłki nożnej.
Obserwowanie prywatnych losów Damiena Perquisa, który sam, o zgrozo, musi spolonizować swoją najbliższą rodzinę, jednocześnie będąc swoistą Persona Non Grata w swoim towarzystwie – przekonało mnie o jednym. Jeżeli wszędzie poszukujemy gwiazd na skalę światową, wtedy nie zasługujemy na to, żeby mieć jakąkolwiek gwiazdę.

Polecam obejrzeć ten film  każdemu, nie tylko niedzielnym widzom, ale i tym, co boleśnie odczuli klęskę Euro 2012 naszego teamu. W moim poważaniu – ten film wskazuje na rewers sportu, którym jest piłka nożna. Przestawia nam tą całą machinę, bezduszną wydmuszkę zapewniającą nam emocje i radość od strony tej, do której nie powinniśmy mieć mniej, lub bardziej wnikliwych wglądów. Będzie można zarzucić reżyserowi narcystyczne podejście, nie bazujące na opinii publicznej, iście szarżujące w rozbieraniu kolejnych warstw władzy w polskiej piłce tamtego okresu, choć sam nie zauważyłem takowego zdania. We wszelkich wartościach artystycznych dokument wywiązuje się doskonale. Widz nie ma poczucia, iz ogląda dokument, którego lektorem jest Krystyna Czubówna, ale naprawdę odczuwa emocje piłkarzy na ekranie. Jest to według mnie film ważny i żywy, portretujący temat gorący, jednocześnie odpychający. Na chwilę obecną – najlepszy polski film sportowo-dokumentalny.

Szymon Krenski, 1b

Niestety, wszelkie wątki historyczne, które przedstawiają postawę „Solidarności”, są coraz to bardziej, po prostu przemieniane w kwestię tabu. Może to  zależeć od nadmiernego wysławiania tego, co uchodzi za nieskalane grzechem piękno.

 Może się wydawać, że stworzenie filmu o „Solidarności”, zachowując pełen obiektywizm  –  jest niemożliwy . Cudu, niczym sukces słynnej akcji opozycjonistów jesienią 1981 r., dokonał Waldemar Krzystek. Sportretował on  działaczy Solidarności oraz Służby Bezpieczeństwa jako dwie równe sobie zorganizowane „przedsiębiorstwa”. Działające samodzielnie, wdrażają się w wyścig z czasem, od którego zależy tytułowa kwota: „80 milionów”

Jesień, 1981 r. Dolny Śląsk. Działacze Solidarności zaczynają być zauważalni. Po fali głośnych strajków, m.in w Stoczni Lenina w Gdańsku, związkowcy rozpoczynają swoją pracę na Dolnym Śląsku. Fukcjonariusze Służb Bezpieczeństwa skutecznie uniemożliwiają im wdrożenie swoich pacyfistycznych porządków. Po odnalezieniu konta Solidarności  przez SB działacze chcą jak najszybciej wypłacić pieniądze. Zaczyna się potem wyścig z czasem.

Widz odczuwa zdziwienie po zakończeniu seansu, Otrzymał film, który nachalnie nie propaguje „Solidarności” portretując ich jako bohaterów. Reżyser wykonał powalająco dobrą robotę: W czasach naszej  największej nędzy, czyli za czasów PRL’u, nie zostaliśmy  przedstawieni jako ofiary losu skrobiący ziemniaki przed Jaruzelskim , co ogłasza stan wojenny. Zostaliśmy sportretowani bez zbędnych upiększeń. Młodzi  Polacy, którzy przekonani są, że walczą z całym wrogim systemem. Reżyser nie ucieka do heroizacji bohaterów, tylko przedstawia rzeczywisty obraz.

Mamy tu dosadnie przedstawiony portret psychologiczny bohaterów. Dowiadujemy się jaka idea im przyświeca podczas wypełniana swoich „codziennych” obowiązków. Mamy dwie strony barykady: anarchistów walczących o ład i porządek oraz konformistów, którzy uciekli się do wypełniana celów wroga.
Wyraźnie zarysowanie zostały kontrasty, bez zbędnej dominacji żadnej ze stron: opozycjonistów, wypełniających swój „obywatelski obowiązek” oraz SBków, chcących przeżyć kolejny dzień.

Interesujące jest określenie gatunku filmu. Mamy do czynienia z filmem sensacyjnym, skąpanych w brudnym klimacie typowego „Heist Movie”, którego intryga jednak gaśnie po wielu znanych chwytach.Wyścig z czasem kompletuje się podczas scen z najciekawszą postacią filmu: Kapitana SB, Stanisława Sobczaka, koncertowo zagranego przez Piotra Głowackiego. Otrzymujemy rutynowy wgląd w jego działania, mające na celu zdezintegrować zagrożenia dla państwa komunistycznego.
Ostatnia scena filmu to rzecz, mogąca pozostać w głowie widza jeszcze przez długi czas. Sportretowanie postaci wiodących w lawinie strajków przy akompaniamencie piosenki „Chcemy być sobą” zespołu Perfect to rzecz cudna. Idealne wyważenie filmu, umacnia wydźwięk ostatniej sceny.

Przez cały metraż filmu,  dominuje  postać Stanisława Sobczaka w wykonaniu Piotra Głowackiego. To Istne tornado mogące roznieść całą salę , wiruje przez cały film. Odtworzenie jego postaci bardzo przypomina mi aktorstwo Krystyny Jandy, kiedy  przeżywała rozkwit w połowie lat 70. XXw. Nie paląca, ale wręcz zjadająca papierosy, odznaczała się ciągłym znerwicowaniem. Stanowiło to pewną awangardę, jeżeli można przywołać  jej role w takich filmach antykomunistycznych i antysocjalistycznych, jak „Przesłuchanie”, albo „Człowiek z Marmuru”.

Pozostali aktorzy również wykazali się sporymi umiejętnościami. Krzysztof Stroiński w sutannie informuje naszych bohaterów o obowiązujących regułach. Postacie grane przez Mirosława Bakę i Jana Frycza, nie cierpią na nadmiar tekstu. Mają oni swoje role do odegrania i porządnie się z nich wywiązują.

„80 milionów” w reżyserii Waldemara Krzystka, to obraz różniący się od typowego filmu historycznego. Nawiązuje  szczególnie do twórczości Ryszarda Bugajskiego i Andrzeja Wajdy, którzy portretowali „Solidarność” w sposób odstający awangardowo, nawet jak na burzliwe czasy,w których przyszło im żyć.

Zdecydowanie, film jest warty obejrzenia, nie tylko ze względu na możliwość zapoznania się się z brawurową akcją wykradnięcia pieniędzy, ale przede wszystkim za przedstawienie odmiennego obrazu dokonań tego związku zawodowego.

Szymon Krenski, 1b

Najnowszy film Dariusz Gajewskiego zdecydowanie mógł być odbierany jako kamień milowy w historii polskiej kinematografii, w ukazywaniu potyczek batalistycznych, jak i skondensowania historii, w uniwersalny sposób ukazujący walory polskiej duszy i wielkiej,  gorejącej miłości, pod znakiem Aresa, boga wojny. Ogólny zarys fabuły nam to obiecywał, zachęcając do obejrzenia „Największego widowiska naszej dekady”… Aczkolwiek, zastaliśmy zupełnie odmienny obraz.

Wielokrotnie powielane schematy, natarczywa próba ukazania prawidłowej postawy moralnej żołnierza oraz ogólny chaos panujący w postaci miszmaszu gatunkowego powstałego na podstawie scenariusza bardziej poprawnego od barszczu na Boże Narodzenie – tworzy męczący metraż filmu, który zapominamy po wyjściu do kina.

W głównej mierze film najbardziej cierpi z powodu scenariusza, w którym postawiono na pełen uniwersalizm, bez zwięzłego oraz satysfakcjonującego wyjścia z jakiejkolwiek sytuacji. Sposób ukazania historii został odcięty od ścieżki dającej sytość – montaż i dźwięk zmienia nasze położenie w sposób marginalny, nie można się w ogóle napatrzeć na dłuższe sekwencje, gdyż twórcy wolą nas raczyć zdjęciami, które wyglądają identycznie jak w każdym innym polskim filmie historycznym.

Bohaterowie zostali ukazani w sposób o tyle hermetycznie, co swojsko. Romantyczni, pełni młodzieńczego zapału do walki – obrazują dobro w najczystszej postaci, nieskalani grzechem. Ciężko zliczyć występki polskich ułanów, ale zdecydowanie – wybielono nasze błękitne mundury.

Cała intryga miłosna, w którą uwikłani są nasi główni bohaterowie, powinna być traktowana jako siła napędowa filmu. Romansidło zostało zepchnięte na trzeci plan, poświęcono się ukazywaniu kolejnych wątków, więc stworzono intrygę, najzwyczajniej nieangażującą widza, oraz powielono wszelkie schematy z filmu „Pearl Harbor”, dosłownie.

Bardziej angażujące są watki postaci drugoplanowych, choć nadal – ich historie to nic nadzwyczajnego. Józef Piłsudski, w wykonaniu Frycza, pojawił się może w jednej scenie i jedyne, co zrobił, to nakrzyczał i wydał polecenia wzięte z pierwszej lepszej książki o polskich ułanach. Mirosław Baka gra najoszczędniej i wykazuje prawdziwe utożsamienie się ze swoją postacią, więc zdecydowanie – męczy się w całym towarzystwie, próbując coś wywalczyć, choć jego wątek został zakończony w najbardziej sztampowy sposób. Najgorzej w kontekście całego filmu wychodzą główni bohaterowie. Oprócz miernego napisania ich postaci, raczą nas nie najlepszym aktorstwem. Fabijański ciągle gra jedną miną. Gelner ze swoim naturalizmem i głosem bliższym nastolatkowi niszczy postać dumnego Patrioty. Debiutująca Wolańska zdecydowanie nie odnalazła się w tej „miłosnej intrydze”.

Najważniejszym, jak i zapewne jedynym udanym aspektem filmu, są sceny batalistyczne, w których szczególnie wyróżnia się sekwencja szarży pod Rokitną. Zobrazowanie tej bitwy zostało znacznie lepiej zrealizowane niż w pamiętnej „Lotnej” Andrzeja Wajdy, gdzie – jak mu się zarzuca – postawił na istną abstrakcję i odpłynięcie w ideę patriotyzmu.

Brakuje mu zdecydowanie do rangi filmu dobrego, nie jest to problem natury technicznej, tylko wrażenia ogólnego, jak i poważnego potraktowania całej historii. Brakuje nam lat świetlnych do naturalności, którą w portretowaniu wojny osiągnęli Amerykanie.

Szymon Krenski kl.1 b

„Legiony” to polski obraz historyczny w reżyserii Dariusza Gajewskiego, którego możecie znać z takich filmów jak „Lekcje pana Kuki” czy „Warszawa”. Tym razem opowiada nam historię dwóch polskich legionistów walczących o niepodległość ojczyzny,  którzy kochają się w jednej dziewczynie. Czyli motyw z ‘’Pearl Harbor’’( amerykański film wojenny z 2001 roku ) skopiowany!

Ale mniejsza, ten film miał być naszym mini blockbusterem. Bo jednak ogrom pieniędzy był przeznaczony w jego realizację! Zdjęcia do filmu były kręcone przez prawie 2 lata. Film póki co nie zachwyca jakoś specjalnie box officem, jak „Kler” czy ostatni film Vegi „Polityka”. I nie ma co się specjalnie dziwić, fabularnie film także nie zachwyca. Tematyka legionów była czymś ciekawym, ale zamiast opowieści o polskich legionach dostajemy wplątane w film niepotrzebne wątki miłosne, no i generalnie takie, które do niczego nie dążą, jak pojawienie się bezdomnego chłopaka i jego relacje z Wieżą. Bohaterowie, praktycznie wszyscy, są „płytko” odegrani. Pomysł na film narodził się już dawno i było sporo czasu, żeby napisać porządny scenariusz, a tu nie! film poświęcony głównie miłości. Oczywiście, sceny walk też są, no ale nie ma ich zbyt dużo, i niestety nie jest to temat przewodni. A wielka szkoda, bo to sceny walk, jak choćby szarża pod Rokitną, wychodzą tu najlepiej. Widać, że pod tym względem film jest mega dopracowany. Zdjęcia czy scenografia przepiękne, zbliżenia twarzy naszych bohaterów naprawdę potrafią nieraz pokazać emocje, tylko sami bohaterowie średnio je przedstawiają, choć jest wielu takich, którym się ta sztuka udaje. Więc praca kamery absolutnie na plus. Nawet efekty specjalne jak na poslkie kino są okej. No, ale cóż zrobić, jeśli fabuła czy bohaterowie nie wypalają. Film naprawdę nudzi miejscami, bo jest napchany niepotrzebnymi i bezsensownymi dialogami. Bohaterowie strasznie niewykorzystani. Każdy mówił, że za chwilę po filmie „Piłsudski” znów zobaczymy tę postać w „Legionach”. Czy była? TAK, tylko że w zaledwie jednej scenie. Frycz nie mógł w ogóle tu pokazać swojego talentu aktorskiego. To samo tyczy się Szyca, tylko ten pierwszy jak już się pojawił, to w miarę się na tym ekranie prezentował, za to ten drugi czyli Szyc – beznadzieja! Postarzenie jego postaci fatalne, no i ten wąs, chyba pozostał mu jeszcze z „Piłsudskiego”, tylko boki trochę ściął. Fabijański gra przez cały film jedną twarzą, praktycznie wcale się nie zmienia, aczkolwiek lubię tego aktora, więc nie było tak źle. Gelner, czy debiutująca Wolańska, no wyszli strasznie przeciętnie, cały ich związek był średnio pokazany, a przede wszystkim za dużo go było. Emocje przez nich przedstawione były w mojej opinii zbyt przesadzone. Rozumiem desperację granej przez Wolańską Oli po stracie ukochanego, lecz szukać otuchy u innego mężczyzny bez praktycznie żadnej żałoby po poprzednim, dla mnie osobiście było to niestosowne i nieetyczne. Na plus wyróżniał się za to Mirosław Baka, polski żołnierz – Stanisław „Król” Kaszubski. Tu mogę pochwalić: konkretnie stworzona postać, tym bardziej że postać przez niego grana naprawdę istniała, jego dialogi to czyste złoto, a jego patriotyzm pokazuje nam, że kiedyś istnieli prawdziwi bohaterowie i to na ich cześć powinniśmy organizować różnego rodzaju wydarzenia. Z postaci na plus jeszcze wyróżnia się Antoni Pawlicki jako porucznik pod pseudonimem „Topór”. Może nie było go zbyt dużo, ale pokazanie jego oddania dla ojczyzny, jak i nienawiści do wroga wyszło nadzwyczaj dobrze. Muzyka, na szczęście kapitalna. Mówię na szczęście, gdyż ta w zwiastunach nie była stosowna do tamtych czasów, jak i ówczesnej sytuacji Polski.

Reasumując, film „Legiony” to fabularny przeciętniak ze słabo odegranymi postaciami i wątkami. Ale wizualnie arcydzieło – za to można autentycznie chwalić ten film. Jeśli miałbym ten film ocenić liczbowo w skali do 10 dostałby 5/10. Naprawdę chciałbym dać więcej, no ale te wątki miłosne przyćmiły wszystko. Gdybyście mieli mnie pytać, czy iść na to do kina, powiedziałbym raczej tak, gdyż jest to film o przeszłości naszej ojczyzny i zawsze lepiej obejrzeć coś takiego niż jakichś „Avengersów” czy „Rambo”, ale fabularnie film leży i cóż… To wszystko! Tak prezentuje się moja opinia na temat filmu „Legiony”, podkreślam, że jest to moja subiektywna opinia.

Informacja dodatkowa: film „Legiony” był po raz pierwszy pokazany na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni, gdzie niestety nie zdobył żadnej nagrody…

Mikołaj Pęski kl. 1 b

Kontrowersyjny i nieprzewidywalny taki właśnie jest ,,JOKER”. To najnowsze dzieło amerykańskiego reżysera Todda Philipsa znanego głównie z komedii typu „Kac Vegas” czyli dość luźnych, śmiesznych filmów. Tym razem opowiada nam historię strudzonego życiem komika Arthura Flecka granego przez Joaquina Phoenix’a, który z czasem zaczyna zamieniać się w seryjnego mordercę czyli tytułowego Jokera.

W ogólnym rozrachunku film jest udaną produkcją, jednak dotykającą kontrowersyjnych kwestii. Film Philipsa pokazuje ogromny kontrast między biedą a bogactwem. A główny bohater zaczyna z czasem stawać się bohaterem ubogich tzw. ,,Klaunów”. Film wyróżnia się z pośród innych ekranizacji komiksów tym, że opowiada losy chyba jednego z najbardziej znanych i lubianych fikcyjnych złoczyńców na świecie. Można także przypuszczać, że film przypomina inną ekranizację komiksu tym razem od Marvela czyli „Logan.Wolverine”, ale mimo że oba filmy pokazują dramat głównych postaci, to się dużo różnią. Tutaj Arthur Fleck zaczyna od poczciwego komika, któremu życie niestety robi wszystko na przekór, ale tak naprawdę wszystko wzięło początek od pierwszego zabójstwa w metrze, kiedy to główny bohater zabija trzech dość zamożnych biznesmanów. Mimo tego współczułem bohaterowi a jego reakcja była odruchowa. Myślę, że każdym z nas kiedyś kierował impuls i czuliśmy coś podobnego w życiu. Jednak wtedy jeszcze główny bohater nie był przyzwyczajony do takich wydarzeń i normalnie w świecie uciekł. I właśnie ta scena pokazuje, jak niesprawiedliwy dla takich ludzi jest świat, w którym mają cierpieć za coś, co musieli zrobić w samoobronie, a my jako widzowie mogliśmy utożsamić się z głównym bohaterem i pomyśleć, co byśmy zrobili na jego miejscu. Aż szkoda, że w późniejszej fazie filmu Joker zaczyna być zbyt okrutny i widz już z czasem przestaje mu współczuć a postrzega go jako złego człowieka.  Chwilę po scenie zabójstwa nasz komik próbuje zapomnieć o tym i wieść stare życie, co mi generalnie się nie spodobało. Jednak po usłyszeniu różnych wiadomości ze świata o swoim wyczynie, do bohatera dociera, że zrobił dobrze i tak właśnie powinno być. Właśnie, tu jest to, czego się obawiałem Phoenix w roli Jokera za bardzo ‘’szarżuje’’ przez cały film. Raz tak jest, potem już inaczej. Za dużo chaotyczności widać w scenariuszu. Joker powinien przez cały film stopniowo się zmieniać i przechodzić wewnętrzne, ale także zewnętrzne przemiany. Niestety reżyserowi, który był także scenarzystą, nie udało się tego zbyt dobrze ukazać . Dopiero po poznaniu prawdy o sobie i swoim pochodzeniu, bohater zaczyna naprawdę stawać się ‘’potworem” – Jokerem.

Aktor, który gra Jokera, czyli Joaquin Phoenix, którego ja głównie kojarzę z filmu „Nigdy cię tu nie było”, gdzie już pokazał, że nadaje się do takiej roli, i to prawda! Phoenix zasługuje według mnie na Oscara, jest rzeczywiście kapitalny, może scenariusz go czasami ogranicza, ale pokazanie tego całego szaleństwa jest przepiękne w wykonaniu Phoenixa. Te emocje, pod wpływem różnych wydarzeń, no po prostu świetna gra aktorska i co tu dużo mówić… Niestety postacie drugoplanowe są strasznie zepchnięte na dalszy plan. Film bardzo mocno koncentruje się na samej postaci granej przez Phoenixa, a reszta postaci jest bo jest. Powinny jednak nieco większy wpływ wywierać na głównego bohatera. Oczywiście występuje kobieta, która podoba się Fleckowi, człowiek, który jest przeciwko Jokerowi i chce zrobić porządek w Gotham. Jest i postać grana przez Roberta De Niro („Taksówkarz”, „Łowca Jeleni”, „Ojciec Chrzestny 2”), której jest niestety dość mało, ale może i dobrze. W sumie to nie o nim film. Jednakże ta postać  została interesująco przedstawiona. Jest ona z początku wielkim autorytetem dla głównego bohatera, ale z czasem Fleck widzi, że niczym się nie różni od innych ludzi tego typu.

Ogółem film jest świetną opowieścią o autorytetach, nie dla wszystkich ludzi, ale dla konkretnej grupy społecznej. A Joker właśnie staje się takim autorytetem dla biednych. Chciałbym jeszcze film bardzo pochwalić za scenografię. Ukazanie całej wielkiej metropolii fikcyjnego miasta Gotham City robi ogromne wrażenie. Jak mówiłem wcześniej, ponownie kłania się tu kontrast. Trzeba zauważyć, jak wyglądają ulice, mieszkania. Sam klimat miasta wydaje się miejscami naprawdę mroczny, jakby wzięty z ‘’Taksówkarza” czy 8 części ‘’Piątku Trzynastego”. Widać, że pod tym względem Gotham było wzorowane na Nowym Jorku.

Do tego ta muzyka wzięta jakby ze starej epoki przepięknie pasuje do tego filmu. Piękne ruchy kamery, czyli zbliżenia na naszego bohatera nieraz pokazują, co on w tej chwili czuje i jest w tym pewna symbolika.

Generalnie podobają mi się takiego typu filmy na bazie komiksów, że nie jest to zwykła „nawalanka” superbohaterska (aczkolwiek takie filmy także są potrzebne), a konkretnie stworzony dramat psychologiczny z elementami komedii. Jest oczywiście parę scen w filmie wciśniętych na siłę, ale podobają mi się takie niedokończone wątki, kiedy to widz sam powinien sobie „pogdybać”, co się tu stało. Końcówka zdumiewająca i zarazem świetna… z niedopowiedzeniem, co będzie dalej z głównym bohaterem. Czyżby sequel?

Reasumując, ,,JOKER” to dobry film o antagoniście świata komiksowego. Widzę, że na podstawie ocen różnych portali internetowych jest bardzo dobrze, więc ja także radzę przejść się do kina, bo naprawdę warto obejrzeć ten film. Według mnie słowo „ARCYDZIEŁO” jest lekką przesadą, ale „bardzo dobry film” już nie. Zwycięstwo na Festiwalu w Wenecji mówi samo za siebie. Phoenix zasługuje na pewno na nominację Oscarową za tę rolę, a może nawet i wygraną…

Mikołaj Pęski, kl. 1b

Domniemania dotyczące struktury, jak i konstrukcji typowej adaptacji komiksu, zostały zburzone wraz z premierą najnowszego filmu Todda Phillipsa, który okazać się może przełomem dla ogólnej kinematografii. Rewelacja festiwalu w Wenecji – zwycięzca nagrody dla Najlepszego filmu- bierze na tapetę najsłynniejszego antagonistę uniwersum komiksów – Jokera.
We wcześniejszych latach, branie na poważnie adaptacji komiksów, po prostu nie przystało, aczkolwiek film z Joaquinem Phoenixem naprawdę może okazać się kamieniem milowym, odnosząc się do poważania dzieł komiksowych. Przewidywałem kolejny, przeciętny film ze stajni tych, co edukują nas o poprawności w dzisiejszych czasach. Odmienne zdanie miałem po zakończeniu seansu.

Towarzyszymy losom Arthura Flecka – niespełnionego i strudzonego życiem komika, którego obłęd popycha do coraz to bardziej szaleńczych rozważań oraz czynów. Przez cały metraż towarzyszyło mi odczucie, iż oglądam człowieka będącego stylizacja coś na Travisa Bickle’a z „Taksówkarza”. Człowiek, jednostka przeciw całemu, brudnemu systemowi pragnie wymierzyć sprawiedliwość i oczyścić miasto z wszelakiego brudu. Ostatecznie efekt, w iście dosadny sposób, namaszczał głównego bohatera na właśnie takiego przyszłego „bohatera”. W filmowym świecie – Gotham City – wydarzenia doprowadzają do tego, że nasz bohater, ni stąd, ni zowąd zostaje bohaterem popkultury oraz przodownikiem opozycjonistów.

Film podejmuje dwa bardzo ważne tematy społeczne: puste autorytety oraz nieuzasadnione poparcie elit.
Punkt widzenia, z oczu plebsu, niżu społecznego – potęguje i obrazuje to, na czym opiera się współczesny kapitalizm i demokracja. Nie sposób wspomnieć o gatunku filmowym: dramacie obyczajowym. Uwypukla on te wady, stwarzając sytuację do przedstawienia swoistego ekranowego bojkotu.

Bardzo ważne jest podkreślenie, iż film jest genezą danego bohatera, a raczej jego wewnętrzną wędrówką do obłędu. Bohater nie rozumie dramatyzmu w otaczającym go świecie. Uosabia on zagubienie w wielkiej metropolii, wśród tabunu ludzi – sportretowanie mogące mieć na myśli każdego z nas. Przyszywa sobie łatkę psychopaty, stając się osobą schizoidalną – osobą niezwracającą uwagi na życie drugiego człowieka, choć chcącego wyrazić swoją rewolucję, dążąc do wydarzenia, mającego miejsce na końcu filmu.

Umiejętnie bawi się operator kamery. Przeróżne kontrasty i zaciemnienia – potęgują zmiany w psychologii i szaleństwie bohatera. Śledzimy jego losy od zaawansowanego stadium choroby neurologicznej, późniejszego szaleństw i odtrącenia się od zmysłów, aż do kompletnego odpłynięcia w swoją wizję współczesnego świata, utopię.

Jeden z najlepszych współczesnych aktorów, jak i również jeden z największych Oscarowych przegranych (3 nominacje) – Joaquin Phoenix, wręcz osiągnął szczyt swoich możliwości aktorskich. Stał się Jokerem na naszych oczach. Według mnie, jak i zapewne większości, może on dorównywać  odtworzeniu tejże roli przez Heatha Ledgera w „Mrocznym Rycerzy”. Potęga tejże roli wynika z umiejętnego przysposobienia się do swojej kreacji. Trzeba było zrozumieć bohatera, targające nim emocje wynikające z ciężkiego dzieciństwa. Kreacja na światowym poziomie! Wróżyłbym chętnie Oscara, aczkolwiek zapewne zakończy się na nominacji.

Znaczącą wadą podczas prowadzenia historii psychologii bohatera, jest poziom, jaki prezentują postacie drugoplanowe. Robert De Niro, po znacznej przerwie, w jednej ze swoich najlepszych kreacji w ostatnich latach, ale one wzajemnie na siebie nie wpływają jednak. Mamy tu panujący nieład i wypatroszenie fabuły komiksu w metraż dwóch godzin. Wzajemne komitywy bohaterów , przeplatają się w niektórych miejscach, tworząc obraz dosadnej dominacji Arthura na ekranie. Pojawiają się na pewien okres, po czym znikają.
Oliwy do ognia dodaje fakt, że schizofrenia bohatera, czyli te ciągłe wyimaginowane momenty w fabule, które nachodzą go – nie podtrzymują się spójności i wystawiają uwagę widza na próbę.

Można się nim zachwycić, można się na nim zdziwić, jak i również, można się na nim rozmyślić. Przekaz uderzający w pojęcia socjalizmu i kapitalizmu nie jest celowo sproszkowany na publicystykę. Psychodeliczny i dosadny obraz Phillipsa zdecydowanie mógłby odnaleźć się w abstrakcji XXI wieku. Portretuje on czas i miejsce, w którym przyszło nam żyć. Zdecydowanie warto wybrać się na ten film, chociażby po to, żeby przekonać się, jak przedstawiona została legenda Jokera, którego to już różne wcielenia, towarzyszyły nam na ekranie.

Szymon Krenski, kl. 1b